sobota, 10 września 2016

3 Spotkanie z tajemnicą




     Jesień. Wirujące w powietrzu różnobarwne liście. Widok ten cieszy każde oko, które chce ujrzeć to piękno. Ludzie wystawiają twarz do słońca, by łapać jego być może ostatnie promienie. Uśmiechają się, jeszcze niewymuszenie, bo ich samopoczucie nie jest jeszcze depresyjne. Wciąż istnieje radość wśród mieszkańców, której nie mogę z nimi współdzielić.
     Posterunek nigdy nie wydawał mi się przyjaznym miejscem, w końcu tutaj trafiają przestępcy, zanim rozgoszczą się na dobre w więzieniu. Tutaj dzieją się cudze tragedie, o których nie chcę zbyt wiele myśleć. Powiedziałam Peterowi, co widziałam, dokładnie to samo mówiłam dzień wcześniej porucznikowi. To już się staje nudne, a podejrzewam, że to nie był ostatni raz, kiedy musiałam przedstawiać wydarzenia tamtego wieczoru. Agent federalny przypatrywał mi się bacznie, kiedy wyjaśniałam, co takiego nastąpiło, teraz siedzi przede mną przy stole, gotowy podzielić się swoimi informacjami. Jakby były one dla mnie istotne. Mam już dość tego, że muszę tu siedzieć, a to jeszcze nie koniec.
     - Słyszała pani o rodzinie Bufalino?
     Unoszę brew.
     Tak. To mafia rodzinna działająca od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku na północy Pensylwanii. Dlaczego pan pyta?
     Wstaje i podchodzi do drzwi, przez chwile obserwuje przez szybę w nich, czy nikt się nie zbliża - jakby się bał, że ktoś nas nagle zaskoczy podczas jakże przyjemnej konwersacji - po czym odwraca się ku mnie, jest wyraźnie zatroskany.
     Czy wszyscy muszą mieć ostatnio takie spojrzenie? Przecież nic poważnego się w moim życiu nie dzieje, to tylko trup wywrócił odrobinę mój świat do góry nogami.
     Carlson nie odpowiada na moje pytanie, woli zadać własne.
     - Czy zastanawia się pani, dlaczego tutaj jestem? Dlaczego Federalne Biuro Śledcze jest zainteresowane tą sprawą?
     Beznamiętnie wzruszam ramionami. Pewnie jakiś związek jest, ale szczerze mówiąc, nie bardzo mnie to obchodzi. Wystarczy mi, że przez przypadek zostałam w to wplątana. Nie zależy mi zbytnio na szczegółach.
     - Podejrzewam, że skoro pytał mnie pan o mafię, to ten zamordowany ma lub miał z nią coś wspólnego.
     Peter kiwa potakująco głową.
     - Zgadza się. Udało nam się przyspieszyć wyniki ekspertyzy i znamy tożsamość denata.
     Używając takiej terminologii, agent powinien wziąć pod uwagę, że go nie zrozumiem. Jetem zwykłym szaraczkiem, nie wielkim fanem seriali kryminalnych.
     Patrzę na Carlsona i czekam na kolejne rewelacje, które zbytnio nie zaburzą mojego świata, bo nie mają jak.
      - Nazywał się John Kudyck. Mówi to pani coś?
     Nie odpowiadam od razu, to może być nierozważne. Wolę prześledzić w głowie listę osób, które znam, także z księgarni. Możliwe, że dojrzałam u kogoś wizytówkę z tym nazwiskiem.
     Gdy półtorej minuty później nie widzę w głowie żadnej twarzy, odzywam się.
     - Nie, nie znam nikogo takiego.
     Federalny przygląda mi się bacznie.
     - Jest pani pewna?
     Ależ skąd, poświęciłam chwilę czasu, by myśleć o tym, jak bardzo nietwarzowy ma pan krawat.
     Odwzajemniam spojrzenie.
     - Tak, jestem. Nie znam i nie znałam żadnego Johna Kudycka.
     Agent sięga do brązowej teczki, wyjmuje z niej powiększone zdjęcie, które rzuca na blat przede mną. Przysuwam je sobie i przyglądam się zamordowanemu. Nocą jego twarz wyglądała potworniej, ale czemu się dziwić - był blady, bo w wyniku postrzału stracił dużo linii.
     Zerkam na Petera.
     - Dlaczego mi to pan pokazuje?
     - Nie dostrzega pani czegoś dziwnego lub znajomego?
     Dziwne jest ciągłe zadawanie mi pytań, bez udzielenia odpowiedzi na moje.
     Przyglądam się trupiej twarzy, a mój żołądek zaciska się ze smutku, który mnie dopada. Ten człowiek pewni nie miał czasu pożegnać się z rodziną, jeśli takową posiadał. Umarł na rękach obcej sobie kobiety, pozostawiając prawie niezrozumiałe słowa.
     Właśnie. Powtórzyłam to, co postrzelony mężczyzna zdołał wypowiedzieć przed śmiercią, dlaczego nikt jeszcze nie zaczął ich rozszyfrowywać? Raczej mają znaczenie. Tak mi się wydaje.
     - Nic takiego nie widzę. - Odsuwam od siebie zdjęcie. - Może mi pan powiedzieć, o co chodzi? Bawiąc się w zgadywanki, nie skończymy tej rozmowy przed świtem.
     Jestem podirytowana, ale mam swoje powody. Porządek mojego życia został delikatnie naruszony - rozumiem to, ale nie oznacza to, że wszystko ma zostać poprzestawiane. Chcę mieć możliwość planowania sobie dnia, a nie być podległa czyimś decyzjom. Sama mogę rozporządzać swoim czasem, do jasnej cholery. Mam własne skrzydła i dobrze wiem, jak za ich pomocą latać.
      - John Kudyck należał do tej mafii. Wnioskujemy to po tym tatuażu na karku i szyi. - Wskazuje na ledwie widoczny ślad na skórze zmarłego mężczyzny. - Nie wiemy, jaką pełnił w niej rolę. Podejrzewamy, że celowo szedł koło pani sklepu, że nie przez przypadek trafił do pani.
     No tak, na pewno umierając, wiedział, gdzie ma iść, gdzie upaść, komu wypowiedzieć te słowa. To przecież takie oczywiste.
     - Dlatego pytam: czy ma pani jakieś kontakty z mafią?
     Patrzę na agenta osłupiała.
     - Słucham? Nie, nie mam, nigdy nie miałam. Pańska teoria jest dziwna.
     Peter unosi brew.
     - Dlaczego? Panno Rosenberg, sprawdzamy każdy możliwy trop. Jeśli jest pani pewna, to dziękuję - to wszystko z mojej strony.
     Wstaję z krzesła.
     - Dziękuję. Do widzenia.
     Po wyjściu z pokoju jestem lekko zdezorientowana, potrzebuję chwili, by stwierdzić, w którą stronę powinnam iść, aby dojść do wind. Kierując się do nich, nie patrzę na nikogo. Nie mam humoru, poza tym poprzednim razem dano mi do zrozumienia, że przyjazne spojrzenie i miły uśmiech nie są czymś, czym się nieznajomych na posterunku. Mój błąd, z którego szybko wyciągam wnioski.
     Kiedy znajduję się na zewnątrz, oddycham głęboko. Zerkam na zegarek, mam wystarczająco dużo czasu, by wrócić do domu, zjeść coś i pójść do szkoły Sophie. Pokrzepiona tą perspektywą udaję się spacerowym krokiem do siebie. Nie jestem pewna, czy ktoś jest w domu - mama chodzi do pracy, o której chce (musi tylko wyrobić osiem godzin), Alan nie wróci przed czwartą, za to Jennifer mogła ubzdurać sobie, że chce autorski dżem mamy i po niego wpaść. Moja młodsza siostra wyprowadziła się z domu trzy lata temu, decydując się na akademik na kampusie, teraz wynajmuje z narzeczonym mieszkanie w ścisłym centrum miasta.
     Wzdycham, skręcając za róg. Zderzam się z kimś, na kogo nie zwracam uwagi.
     - Przepraszam - mówię, nie patrząc na nieznajomego, i ruszam dalej. Mam ochotę stać się niewidzialna.
     Docieram do celu bez dalszych przygód. Odkładam torebkę na komodę, odwieszam kurtkę i przechodzę do kuchni, by zrobić sobie kawę. Nie jestem zaskoczona widokiem Jenny siedzącej przy stole. Taki obraz zastawałam przez cały okres jej edukacji szkolnej. Różowy kubek w kwiatki jest nieodzownym elementem tego obrazka.
     Dziewczyna słyszy moje kroki, odwraca się w moją stronę i uśmiecha blado.
     - Cześć, Phoebe. Mama mówiła, że musiałaś wyjść, zostawiła ci kawałek tortu czekoladowego.
     - Cześć. Dzięki.
     Podchodzę do blatu i wstawiam wodę na kawę. Otwieram lodówkę i wyjmuję z niej talerz ze słodkością. Duży kawałek pewnie podniesie mi poziom cukru ponad normę, ale potrzebuję tego.
     Zerkam na siostrę.
     - Chcesz trochę?
     Jennifer kiwa głową.
     - Jasne.
     Mając gotową kawę, zasiadam przy stole obok dwudziestojednolatki, podaję jej łyżeczkę.
     - Smacznego! - mówimy chórem i bierzemy się za jedzenie.
     Czekoladowe dzieło rozpływa się na języku. Uwielbiam je, co przez wiele lat było po mnie widać. Ciasto ma wyrazisty smak, który zapada w pamięci. Nuta kakao, odrobina orzechów i mnóstwo belgijskiej czekolady. Czy może być coś lepszego?
     Staram się jeść powoli, by dłużej cieszyć się tą przyjemnością, choć mam ochotę rzucić się i pożreć sama cały kawałek. Może wieczorem upiekę więcej? To chyba dobry pomysł.
     Jennifer nie jest tak chętna do jedzenia co ja, a to podejrzane - uwielbia to ciasto równie mocno, spodziewałam się, że będziemy walczyć o kolejne kęsy.
     - Hej, wszystko w porządku? - pytam. - Jesteś jakaś nieswoja.
     Spojrzenie niebieskich oczu jest przenikliwe, usta zaciśnięte w wąską linię. Ten wygląda zupełnie nie pasuje mi do wiecznie radosnej i uśmiechniętej Jennifer. Chyba odpowiedź na moje pytanie jest dość widoczna.
     - W porządku? Ze mną? - Odkłada sztuciec i pochyla się do przodu. - Pytasz o to takim normalnym tonem? Phoebe, na twoich rękach umarł człowiek, do jasnej cholery!
     Jestem zaskoczona jej wybuchem. Wiem, że jest bardziej emocjonalna ode mnie, ale taka nie była już dawno.
     - Dobrze o tym wiem, Jenny - mówię twardo i wpycham do ust kolejną łyżeczkę ciasta.
     - Nie rusza cię to? - pyta z niedowierzaniem. - Potrafisz jak gdyby nigdy nic jeść to ciasto? Masz w ogóle serce?
     Patrzę na nią spokojnie. Mamy podobny kolor oczu, ale w innym kształcie. Jej twarz jest bardziej okrągła, policzki jednak dość smukłe z ładnie zarysowanymi kośćmi. Jej usta są pełniejsze. Od wielu lat dostrzegam różnice między naszymi wyglądami, bo znam tego przyczynę.
     Również okładam łyżeczkę, smakołyk przestaje mi smakować.
     - Mam. Po prostu nie dociera do mnie to, co się wydarzyło. Do tego ci policjanci. - Kręcę głową. - To nie jest realne, to jakiś absurdalny sen.
     Opieram głowę na dłoni, głos Jennifer łagodnieje.
     -  Przepraszam. Po prostu wydajesz się taka bardziej nieczuła niż zwykle. Jakby to wydarzenie niczego nie zmieniło.
     Piorunuję ją wzrokiem. Nie sądziłam, że ma aż tak surowe zdanie na temat moich umiejętności odczuwania. Trochę zabolało.
     Brak apetytu na czekoladę staram się zastąpić ochotą na kawę. Trzymam w dłoniach kubek, mój wzrok utknął na twarzy siostry, która się o mnie martwi.
     - Naprawdę nic ci nie jest? - pyta.
     - Nie wiem. Czuję pustkę w sercu, część zadań wykonuję niczym robot. Nie potrafię przebywać wśród ludzi, dotychczasowe wizyty na posterunku mnie wykończyły. Nie wiem, co robić. - Czuję napływające do oczu łzy, które bez mojej wiedzy i zgody zaczęły wędrówkę odpowiednimi kanalikami. - Dlaczego ja?
     Siostra wyciąga dłoń i kładzie ją na moim ramieniu?
      - Pamiętasz, jaki napis zażyczyłaś sobie na jednej ze ścian swojego małego pokoju?
     Oczywiście, że pamiętam. Mały metraż nigdy nie pozwalał na wielkie eksperymenty, ale mama i Alan zgodzili się na napis. Złożyliśmy zamówienie na szablon, po jego otrzymaniu własnoręcznie utworzyłam cytat moich myśli na płaskiej powierzchni. Byłam wówczas bardzo z siebie zadowolona. Teraz pozostał jedynie wyblakły ślad. Nadal jest widoczny, ale nie tak jak dawniej. Mimo to posiadam żywe wspomnienie tego, co czułam przy jego wykonywaniu. Spokój i skupienie, których teraz mi brakuje.
     - Przyszłość jawi się jako zagadka, dopóki się nie wydarzy - cytuję, a Jennifer uśmiecha się blado.
     - Może teraz tak właśnie jest? Może przyszłość dzieje się, kiedy my nazywamy ją teraźniejszością?
     Podobne filozoficzne tezy nigdy nie były moją mocną stroną, często ich nie rozumiałam. Nadal tak jest, ale mimo to przez chwilę rozważam słowa siostry.
     - Może. Nie wiem. - Wstaję od stołu. - Idę teraz po Sophie. Będziesz w domu?
     - Tak, do wieczora. Mark jest cały dzień w pracy.
     Kiwam głową. Mark, narzeczony mojej siostry, jest trenerem personalnym, ma własną siłownię, jest dość rozchwytywany. Czasami wydaje mi się, że nie powinnam ich sobie przedstawiać - szybko oboje stracili dla siebie głowę, szybko zostali parą, a jeszcze szybciej ze sobą zamieszkali. Uczynili to, jak tylko Jennifer skończyła pierwszy rok studiów. Są razem dwa lata. A to tylko dlatego, że chcąc walczyć ze swoimi problemami, znalazłam się na siłowni.
     - Dobrze. - Uśmiecham się do niej. - To do zobaczenia.
     Macha mi, a ja wychodzę z domu, by odebrać córkę ze szkoły, a później wziąć ją na lody i na jej ulubiony plac zabaw. To będzie przyjemne popołudnie.
      O ile nikt nie zechce mi go popsuć.

~*~

     Stoję przy bramie i czekam na ostatni dzwonek. Opuszczając mieszkanie, nie spojrzałam na zegar, nic dziwnego, że dotarłam za wcześnie. Wystawiam twarz do słońca, by jeszcze przed nadejściem zimy zdołać zmagazynować witaminę D i nie przypominać ducha.
     Kiedy tak łapię promienie, odzywa się moja komórka schowana w kieszeni kurtki. Wyciągam ją, zerkam na wyświetlacz i dziwię się, kto to dzwoni.
     - Heath? Wszystko w porządku?
     - Cześć, Phoebe. Tak, w najlepszym. Dzwonię zapytać, czy na pewno od piątku będziemy pracować?
     Podczas dzisiejszej wizyty na posterunku porucznik Wilson przekazał mi, że już pojutrze będę mogła otworzyć "Raj...". Wszelkie odciski zostały zebrane, teraz jedynie dwoje funkcjonariuszy obserwuje sklep. Wilson i Carslon wysnuli podejrzenie, że denat celowo szedł do mnie. Nie wiem, skąd wzięli tę teorię, ale niech im będzie. Chcę tylko wrócić do pracy, nic więcej. Poinformowałam esemesem pracowników, ucieszyli się, nie chcieli urlopu, więc taki obrót sprawy jest im na rękę.
     - Tak, na pewno. Coś się stało?
     W głosie kolegi słyszę nerwową nutę. Coś się musiało wydarzyć.
     - Zostawiłem w biurze teczkę, a mam w niej dokumenty, które bardzo są mi na jutro potrzebne.
     Mały kąt zaplecza zaadaptowałam na biuro, by mieć gdzie trzymać faktury, mieć miejsce na przyjmowanie dostawców i ugoszczenie ich dobrą kawą. W odpowiednich segregatorach są także kopie umów podpisanych z kontrahentami oraz z Kim i Heathem. Zamykane na klucz, teraz przechowuje coś ważnego dla mężczyzny.
     - Masz na myśli tę czarną z dużą cyfrą cztery?
     - Tak, tę.
     - Dzisiaj po nią pójdę i dostarczę ci ją koło dziewiątej. Może być?
     - Jasne, szefowo! Dziękuję!
     Uśmiecham się.
     - To nic wielkiego. Do zobaczenia.
     Rozłączam się i wchodzę na plac przed szkołą, gdzie kilkadziesiąt dzieci biega tam i z powrotem. Dość szybko odnajduję wzrokiem Sophie - fruwające warkocze są idealnie widoczne. Rozmawia z koleżanką, czekam więc cierpliwie.
     Dziewczynka zauważa mnie, żegna się z towarzyszką i podchodzi do mnie z uśmiechem.
     - Cześć! - wita się. - Pani znowu mnie pochwaliła za rysunki.
     - Cześć, skarnie. Bardzo mnie to cieszy. A teraz powiedz mi, na jakie lody masz ochotę?
     - Cytrynowe!
     Kiedy pół godziny później już po zjedzeniu smakołyku jesteśmy w parku, Sophie bawi się na zjeżdżalni, ja, korzystając z chwili spokoju, dzwonię do porucznika Wilsona, by uprzedzić go o planowanym zajściu do "Raju...". Mam nadzieję, że nie będzie miał nic przeciwko.
     - Dobrze, panno Rosenberg, poinformuję o tym chłopaków - mówi Jake, kiedy przedstawiam mu sytuację.
     - Dziękuję.
     - W ogóle to dobrze, że pani dzwoni, miałem się z panią skontaktować. Chodzi o spraw.
     Barwy parku zostają na chwilę zastąpione przez szarość, gdy w moim sercu pojawia się niepokój.
     - O co chodzi?
     - Chciałbym, by powiedziała mi pani o swoim ojcu.
     - O Alanie? Można znaleźć informacje w internecie, jest dość popularnym kardiochirurgiem.
     - Nie o pana Alana Rosenberga mi chodzi. Mam na myśli pani biologicznego ojca.
     Wstrzymuję oddech, a moje serce zaczyna bić szybciej. Nie tego się spodziewałam. Oblewa mnie zimny pot, a w głowie pojawiają się wspomnienia rozmowy z mamą sprzed lat, kiedy to przycisnęłam ją do muru i kazałam udowodnić sobie, że ja i Alan jesteśmy spokrewnieni. Na lekcjach biologii dowiedziałam się, że kolor oczu nie jest jedynym wyznacznikiem dziedziczenia. Zawsze Jenny była bardziej do niego podobna. Bo ona jest jego córką. Ja nie.
     - Nic o nim nie wiem - odpowiadam zgodnie z prawdą. Nie chciałam go poznać, on zostawił moją mamę, gdy była w ciąży. Porządny mężczyzna tak nie robi. - Nie znam nawet jego imienia.
     - A czy pani matka mogłaby nam udzielić pewnych informacji?
     Zastygam. Że co, proszę?! Nie ma takiej opcji, nie pozwolę na to. 
     - Nie wydaje mi się - odpowiadam twardo. - Nie chcę, by ją pan w to wplątywał. 
     - Być może będę zmuszony. Pani ojciec może być istotny. A pani może być kluczem w tej sprawie.
     Otwieram usta, ale nie wydostaje się z nich żadne słowo.
     Kobieta naznaczona znakiem mordercy jest kluczem do wszystkiego.
     Czyżby zmarły coś o mnie wiedział? To możliwe? Brzmi przerażająco.
     - Niech go pan znajdzie, ale bez mojego udziału. Pewnie pański agent ma odpowiedni sprzęt, by to zrobić. Do widzenia, poruczniku.
     Rozłączam się i staram zapanować nad drżącymi dłońmi. Właściwie to cała się trzęsę, do tego stopnia jestem oderwana od świata, że nie dostrzega, kiedy zbliża się do mnie Sophie i patrzy na mnie uważnie.
     - Mamo? Wszystko ok?
     Nie, nic nie jest ok. Ostatnia doba to jakiś horror, którego scenarzysta miał duże pokłady czarnego humoru. Ale nie powiem tego dziecku.
     - Tak, jest dobrze, tylko miałam telefon z ważną sprawą. Pobawiłaś się już?
     - Tak. I jestem głodna.
     - Przecież niedawno zjadłaś podwójną porcję lodów!
     - A teraz chcę obiad. Chodźmy do domu.
     Spełniam życzenie Sophie, nie nie potrzebuję do tego wielu sił. Przez to całe zdarzenie z trupem jestem pozbawiona energii. Muszę naprawić ten stan rzeczy.
     Po obiedzie, który zjedliśmy w całą piątką chwytam za klucze z "Raju...", informuję mamę, gdzie się wybieram, i wychodzę z mieszkania. Do sklepu docieram bez przeszkód, szybko znajduję teczkę Heatha i ruszam z powrotem.
     Na zewnątrz panuje już mrok. No tak, zima nadchodzi powoli, ale nieubłaganie, taka kolej rzeczy. Kieruję się w stronę głównej ulicy, kiedy z zaułka po mojej prawej stronie wyłania się postać. Mocniej chwytam pasek przewieszonej przez ramię czarnej torby, nie przyspieszam jednak kroku, przecież nic mi nie grozi.
     A jednak. Postać zbliża się do mnie, w świetle latarni dostrzegam ciemne włosy z blond pasemkami i niebieskie oczy napastnika. Nie mogę powiedzieć nić więcej o wyglądzie osobnika, na twarzy ma karnawałową maskę. Szarpie na torbę, nie daję mu jej wyrwać.
     W przypływie głupiej odwagi kopię złodzieja, trafiam w jego brzuch, upada. Pełna złości pochylam się nad nim i syczę:
     - Następnym razem proszę uważać, mogę porządnie skrzywdzić.
     Napastnik krzywi się, a ja puszczam się biegiem. Nie zwalniam, aż nie dopadnę drzwi domu, nie zakluczę ich za sobą i nie trafię do swojego pokoju, gdzie osuwam się po ścianie, a policzki mam mokre od łez.
     Trup i złodziej w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Co jeszcze może mnie spotkać, do cholery?


3 komentarze:

  1. Przybywam! Uzupełniam! Juhu!
    "Ależ skąd, poświęciłam chwilę czasu, by myśleć o tym, jak bardzo nietwarzowy ma pan krawat" - jebłam. No, jebłam >D. Kocham tą ironię, która nas połączyła!
    No, co za gnojek od przepytywania! No! Kurde! Takie absurdalne pytania zadawać! Aż mi fasolka wypadła z buzi! *wiem, nie chciałaś tego wiedzieć*
    KURDE. Teraz sama mam ochotę na coś słodkiego przez ten tort, a niczego dobrego w domu nie mam D:
    Pojazd Jen z tą nieczułością Phoebe był mocny buahaha. Biedna. Ale... w sumie po czytaniu tego też bym tak uznała :o. Gra trochę taką... chłodną!
    "- Przyszłość jawi się jako zagadka, dopóki się nie wydarzy - cytuję, a Jennifer uśmiecha się blado.
    - Może teraz tak właśnie jest? Może przyszłość dzieje się, kiedy my nazywamy ją teraźniejszością?" - mocno filozoficzne! Musiałam się chwilę zastanowić. No, to w sumie całkiem logiczne, że przyszłość dzieje się wtedy, kiedy nazywamy ją teraźniejszością, chociaż... w sumie można z tym też polemizować XD! *filozoficzna Marlu bardzo*
    Współczuję Phoebe ;____; dręczą ją nawet telefonicznie. Nie dziwię się, że jest nie w sosie.
    Ten złodziej nie może być przypadkowy! LOL. W ogóle pozdro dla Phoebe, że zamiast uciekać, rzuciła tekstem do gościa buahahah. Odważna!
    Powoli się rozkręca. A za rozdział będzie Matt, prawda? HUhuhuhu <3. No i ten tam były Phoebe. Niedojrzały nerd!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  2. "Tak. To mafia rodzinna działająca od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku na północy Pensylwanii. Dlaczego pan pyta?" - brakło Ci tu kreseczki na początku ;D

    Phoebe rzeczywiście nie może teraz narzekać na nudę. Najpierw trup, potem bandzior, który chciał ją napaść, a jakby tego było mało ciągle wydzwania do niej policja i wypytuje o dziwne sprawy. Skoro w grę wchodzi mafia, to sprawa nie wygląda zbyt ciekawie, a jeśli rzeczywiście tą "naznaczoną" jest Phoebe, to problemy mogą być naprawdę duże... Może jej biologiczny ojciec był zamieszany w jakieś mafijne porachunki i w jakiś świadomy albo nieświadomy sposób wciągnął w to córkę? Podoba mi się kierunek, w jakim to wszystko zmierza. To dopiero 3 rozdział, a już jest ciekawie i wciągająco. Lecę dalej, póki mam chwilę ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. "był blady, bo w wyniku postrzału stracił dużo linii." - nie chodziło o krew?

    "Nie mam humoru, poza tym poprzednim razem dano mi do zrozumienia, że przyjazne spojrzenie i miły uśmiech nie są czymś, czym się nieznajomych na posterunku." - wydaje mi się, że ucięłaś jakieś słowo pod koniec tego zdania ;)

    "Ten wygląda zupełnie nie pasuje mi do wiecznie radosnej i uśmiechniętej Jennifer." - powinno być "wygląd"

    To na tyle z mojego czepiania się o literówki :P

    A więc Alan to ojczym Phoebe, a Sophie to jej córka. Z każdym rozdziałem dowiaduję się coraz więcej, a jednocześnie pojawia się również coraz więcej zagadek.

    Szkoda mi głównej bohaterki, nie dość, że pierw ofiara morderstwa zmarła na jej rękach, to jeszcze teraz ktoś chciał ją napaść (z pewnością nie był to przypadkowy złodziej), policja nieustannie ją nęka, a na domiar złego przez to wszystko nie była w stanie dotrzymać obietnicy złożonej córce. Całe szczęście, że udało jej się nadrobić straty.

    Phoebe to odważna babka! Ja na jej miejscu od razu wzięłabym nogi za pas, a ta tymczasem jeszcze musiała mu dogadać hahaha xD

    Ostatnio jestem strasznie zabiegana, dlatego też przeczytanie całego opowiadania zajmuje mi o wiele więcej czasu niż się spodziewałam. Aczkolwiek liczę na to, że przed kolejnym rozdziałem uda mi się nadrobić :)

    Pozdrawiam i zapraszam do mnie :)

    ~DarkAngel

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własną odpowiedzialność!