Światła pozostają w ciągłym ruchu, czerwień i błękit starają się wywołać niechciany ból. Echo niedawnych sygnałów nadal przywołuje kolejnych gapiów. Kilkunastu ludzi stoi lub chodzi przed lokalem. Trzy osoby w kurtkach, których plecy zdobi żółty napis koroner, właśnie dźwigają nosze ze schowanymi w ciemnym worku zwłokami. Zewsząd dochodzą głosy i rzucane są spojrzenia. A w środku tego niezrozumiałego chaosu jestem ja - bodajże jedyny świadek morderstwa.
Po raz kolejny podwijam rękaw granatowej kurtki i zerkam na tarczę zegarka, który moi rodzice podarowali mi jako prezent w pierwszym dniu pracy na swoim. Wskazówki pędzą przed siebie stałym rytmem, utwierdzają mnie w przekonaniu, że choćbym za chwilę miała zostać wypuszczona, choćbym miała ustanowić swój życiowy rekord w bieganiu, nie zdążę na czas, nie spełnię obietnicy, ponownie zawiodę Sophie. Ta świadomość boli mnie bardziej niż widok wywożonych zwłok.
Patrzę, jak znikają w samochodzie patologa, a pita właśnie woda przyjmuje kwaśny smak. Odstawiam kubek i oddycham. Szok i adrenalina mnie opuszczają, a to jeszcze nie koniec nocy. Porucznik Wilson łaskawie uprzedził mnie, że jak tylko część dowodów z miejsca zbrodni zostanie pobrana, będę musiała zasiąść z nim w radiowozie i pojechać na posterunek, by oficjalnie zeznać i podpisać dokumenty. Mogłabym protestować, ale argument, że muszę się wyspać, by wcześnie rano wstać do pracy, nie ma racji bytu. Raj... zostaje zamknięty na czas nieokreślony, a ja i moi pracownicy wysłani na przymusowy urlop. Jeśli to pozwoli mi spędzić trochę czasu z pewną sześciolatką, to się na to zgadzam.
Obserwuję, jak podchodzi do mnie porucznik. Wyraz jego twarzy się zmienił, teraz nie gości na niej zmęczenie i niechęć, lecz pogarda i zniesmaczenie. Nie wiem, co wywołało te uczucia, mam jedynie nadzieję, że to nie wynik mojej niewyjściowej fryzury czy czegoś związanego ze mną. Jeśli ten przysadzisty mężczyzna z nadwagą, wodnistymi oczami i niemodnym wąsem ma zły humor, niech znajdzie sobie do poniewierania kogoś innego. Jeśli z jego strony padnie choć jedno nieprzyjemne dla mnie słowo, wstanę i odejdę, a on będzie mógł mnie gonić tak długo, na ile pozwolą mu krótkie nogi.
Przystaje kilka kroków ode mnie, przygląda mi się badawczo.
- Panno Rosenberg, możemy już jechać, proszę się zbierać.
Niechętnie oddaję koc jednemu z ratowników medycznych i ruszam za porucznikiem do jego służbowego samochodu. Zajmuję miejsce po stronie pasażera, przylegam plecami do oparcia, chcąc stopić się z obiciem. Nie chodzi o nieśmiałość czy coś podobnego; od czasu wypadku sprzed kilku lat nie przepadam za tym środkiem komunikacji. Próbowałam walczyć ze swoimi obawami, jednak wciąż każdej podróży towarzyszy obawa, że ponownie trafię pod koła innego pojazdu osobowego. Pozostało mi z tym żyć.
Na posterunek zmierzamy w kompletnej ciszy, Wilson wydaje mi się być osobą, która bez kontaktu z drugim człowiekiem świetnie sobie radzi. To odrobinę niefortunne, że z taką osobowością pracuje w zawodzie, który wymaga komunikatywności i licznych interakcji międzyludzkich.
Ale to tylko moje luźne spostrzeżenia.
Zajeżdżamy pod budynek w przeciągu kilkunastu minut, choć jestem pewna, że zajęłoby nam to krócej, gdyby kierowca zechciał przekroczyć prędkość trzydziestu jeden mil na godzinę. No cóż, wybrałam się na przejażdżkę ze stróżem prawa, logicznym jest przestrzeganie przez niego przepisów.
Wzdycham, kiedy ponownie jestem na świeżym powietrzu. Pozwalam minutom przepływać mi przez palce, a porucznikowi poprowadzić się do wejścia. Po przestronnym holu nie kręci się zbyt wielu ludzi. Niewielu ma tu co szukać. Przechodzę przez niego w stronę wind. Jak zechciał poinformować mnie Wilson, musimy udać się na czwarte piętro. Gdybym tylko wiedziała, gdzie są schody, skorzystałabym z nich - odrobinę ruchu być może strząsnęłoby ze mnie płaszcz zmęczenia.
W windzie także panuje milczenie. Zerkam na mężczyznę, kwaśna mina nadal zdobi jego twarz. Zastanawiam się, czy zawsze tak wygląda. Sądząc po tym, jak gładkie ma wówczas oblicze, jest to wielce prawdopodobne.
- Tędy - odzywa się, kiedy wysiadamy, a ja przyglądam się opustoszałej sali pełnej biurek.
Kilku funkcjonariuszy stoi przed dużą białą, tablicą, piorunują mnie wzrokiem, kiedy łapią moje spojrzenie. Rumienię się i przyspieszam kroku. Wilson przystaje przy jednym z wielu miejsc pracy, na blacie ustawiona jest mała listwa z wygrawerowanym nazwiskiem porucznika. Czyli to tutaj spędza część swojej służby.
Zerkam na zdjęcie stojące na biurku, dostrzegam na nim ładną kobietę przed czterdziestką i dwójkę kilkuletnich dzieci.
- To pańska rodzina? - pytam, a Wilson przytakuje skinieniem głowy. Na jego powrót z pracy także ktoś czeka.
Mężczyzna wyciąga z małego koszyka kartkę, którą należy wypełnić. Podsuwa mi ją i rozkazuje:
- Usiąść i napisać, co pani widziała. Potrzebuję też pani dowód osobisty i prawo jazdy.
Posłusznie - nie mam już sił na jakiekolwiek stawianie oporu - sięgam do czarnej torebki, z portfela wydostaję potrzebny dokument i podaję porucznikowi.
- Proszę.
Wilson patrzy na mnie wyczekująco, odwzajemniam spojrzenie, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
- Jeszcze prawo jazdy.
Nie poruszam się, co irytuje mężczyznę, wzdycha cicho.
- Panno Rosenberg, proszę nie robić problemów i dać mi swoje prawo jazdy.
- Dałabym, panie poruczniku, ale go nie mam. W ogóle nie posiadam.
Funkcjonariusz nie odrywa wzroku od mojej twarzy, na której widnieje całkowita powaga.
- Jak to go pani nie posiada? Powinna je pani mieć! - grzmi.
- Nie posiadam, bo nie przystąpiłam do egzaminu - tłumaczę spokojnie. - Po wypadku samochodowym, o którym na pewno szybko znajdzie pan informację, mam uraz, dlatego nie podeszłam do kursu.
Dopiero po kilkunastu sekundach przyswaja moje słowa, jest lekko zmieszany, odchrząkuje.
- Rozumiem. Przepraszam.
Kiwam głową i biorę się do spisywania zeznań, w tym czasie porucznik wprowadza moje dane do bazy. Dwadzieścia minut później podpisuję się pod swoją opowieścią, obok pojawia się nazwisko porucznika. Dowód wraca z powrotem do portfela, a ja nie mam ochoty zerkać na tarczę zegarka - wiem już, że moje spóźnienie jest horrendalne. Mam jedynie nadzieję, że rodzina zbytnio się o mnie nie martwi.
- Dziękuję, to wszystko na ten moment. Jeśli pojawią się nowe pytania, skontaktujemy się. Może iść pani do domu.
Kiwam głową, ale przez kilkanaście sekund nie poruszam się, pewna, że porucznik doda coś w stylu: "funkcjonariusz Morris czeka na dole, odwiezie panią", ale nic z tych rzeczy. Będę musiała wrócić na własną rękę.
- Dziękuję. Dobranoc.
Opuszczam posterunek, ledwie powłócząc nogami. To był długi dzień naładowany emocjami, a minie jeszcze trochę czasy, zanim znajdę się w łóżku. Na moje nieszczęście, do mieszkania dotrę nie wcześniej niż o północy. Nie mam wystarczająco dużo pieniędzy, by wziąć taksówkę. Pozostaje mi wykrzesać z siebie resztki sił i iść, modląc się, by nikt nie zechciał mnie po drodze zaczepić.
Kilka kwartałów dalej przypominam sobie o telefonie. Grzebię niezdarnie w torbie, starając się go wydobyć z tej nieznanej i głębokiej czeluści. Po wypowiedzeniu kilku przekleństw niczym zaklęć udaje mi się to. Zmieniam tryb z cichego na normalny i wzdycham przeciągle na widok wielu nieodebranych połączeń i kilku wiadomości. Wybieram numer Alana i łączę się.
- Phoebe.
Jego głos mnie zaskakuje. Brzmi, jakby mężczyzna poczuł olbrzymią ulgę. Ale przecież nie mieliśmy ze sobą kontaktu raptem kilka godzin, co nie raz się już zdarzyło. Nie jestem pewna źródła tego zachowania.
- Cześć. Przepraszam cię, ale wydarzył się pewien... incydent. Będę w domu za dwadzieścia minut.
- Ona czekała - oznajmia zrezygnowany.
Czuję ból, słysząc to zdanie. Promienieje od zlodowaciałego serca do kończyn, obejmuje każdą komórkę. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jest mi przykro.
- Wiem. Dopiszę to do listy życiowych porażek.
Alan wzdycha. To złoty człowiek, ale czasami - ostatnio coraz częściej - jest zmęczony moim postępowaniem. Rozumiem go, ale mimo chęci nie potrafię spełnić wszystkiego, co obiecam. Chyba pora zakończyć etap obiecanek-cacanek.
- Wracaj szczęśliwie - mówi tylko i rozłącza się.
Chowam telefon do torby, a na moich barkach spoczywa dodatkowy ciężar. Zawiodłam kolejny raz, świadomość tego przytłacza mnie do ziemi. Idąc w mroku, mogę mieć jedynie nadzieję - kolejny raz tego kończącego się dnia - że przeżycia tego wieczoru będą dobrym argumentem i zmyją choć część mojej winy.
Patrzę, jak znikają w samochodzie patologa, a pita właśnie woda przyjmuje kwaśny smak. Odstawiam kubek i oddycham. Szok i adrenalina mnie opuszczają, a to jeszcze nie koniec nocy. Porucznik Wilson łaskawie uprzedził mnie, że jak tylko część dowodów z miejsca zbrodni zostanie pobrana, będę musiała zasiąść z nim w radiowozie i pojechać na posterunek, by oficjalnie zeznać i podpisać dokumenty. Mogłabym protestować, ale argument, że muszę się wyspać, by wcześnie rano wstać do pracy, nie ma racji bytu. Raj... zostaje zamknięty na czas nieokreślony, a ja i moi pracownicy wysłani na przymusowy urlop. Jeśli to pozwoli mi spędzić trochę czasu z pewną sześciolatką, to się na to zgadzam.
Obserwuję, jak podchodzi do mnie porucznik. Wyraz jego twarzy się zmienił, teraz nie gości na niej zmęczenie i niechęć, lecz pogarda i zniesmaczenie. Nie wiem, co wywołało te uczucia, mam jedynie nadzieję, że to nie wynik mojej niewyjściowej fryzury czy czegoś związanego ze mną. Jeśli ten przysadzisty mężczyzna z nadwagą, wodnistymi oczami i niemodnym wąsem ma zły humor, niech znajdzie sobie do poniewierania kogoś innego. Jeśli z jego strony padnie choć jedno nieprzyjemne dla mnie słowo, wstanę i odejdę, a on będzie mógł mnie gonić tak długo, na ile pozwolą mu krótkie nogi.
Przystaje kilka kroków ode mnie, przygląda mi się badawczo.
- Panno Rosenberg, możemy już jechać, proszę się zbierać.
Niechętnie oddaję koc jednemu z ratowników medycznych i ruszam za porucznikiem do jego służbowego samochodu. Zajmuję miejsce po stronie pasażera, przylegam plecami do oparcia, chcąc stopić się z obiciem. Nie chodzi o nieśmiałość czy coś podobnego; od czasu wypadku sprzed kilku lat nie przepadam za tym środkiem komunikacji. Próbowałam walczyć ze swoimi obawami, jednak wciąż każdej podróży towarzyszy obawa, że ponownie trafię pod koła innego pojazdu osobowego. Pozostało mi z tym żyć.
Na posterunek zmierzamy w kompletnej ciszy, Wilson wydaje mi się być osobą, która bez kontaktu z drugim człowiekiem świetnie sobie radzi. To odrobinę niefortunne, że z taką osobowością pracuje w zawodzie, który wymaga komunikatywności i licznych interakcji międzyludzkich.
Ale to tylko moje luźne spostrzeżenia.
Zajeżdżamy pod budynek w przeciągu kilkunastu minut, choć jestem pewna, że zajęłoby nam to krócej, gdyby kierowca zechciał przekroczyć prędkość trzydziestu jeden mil na godzinę. No cóż, wybrałam się na przejażdżkę ze stróżem prawa, logicznym jest przestrzeganie przez niego przepisów.
Wzdycham, kiedy ponownie jestem na świeżym powietrzu. Pozwalam minutom przepływać mi przez palce, a porucznikowi poprowadzić się do wejścia. Po przestronnym holu nie kręci się zbyt wielu ludzi. Niewielu ma tu co szukać. Przechodzę przez niego w stronę wind. Jak zechciał poinformować mnie Wilson, musimy udać się na czwarte piętro. Gdybym tylko wiedziała, gdzie są schody, skorzystałabym z nich - odrobinę ruchu być może strząsnęłoby ze mnie płaszcz zmęczenia.
W windzie także panuje milczenie. Zerkam na mężczyznę, kwaśna mina nadal zdobi jego twarz. Zastanawiam się, czy zawsze tak wygląda. Sądząc po tym, jak gładkie ma wówczas oblicze, jest to wielce prawdopodobne.
- Tędy - odzywa się, kiedy wysiadamy, a ja przyglądam się opustoszałej sali pełnej biurek.
Kilku funkcjonariuszy stoi przed dużą białą, tablicą, piorunują mnie wzrokiem, kiedy łapią moje spojrzenie. Rumienię się i przyspieszam kroku. Wilson przystaje przy jednym z wielu miejsc pracy, na blacie ustawiona jest mała listwa z wygrawerowanym nazwiskiem porucznika. Czyli to tutaj spędza część swojej służby.
Zerkam na zdjęcie stojące na biurku, dostrzegam na nim ładną kobietę przed czterdziestką i dwójkę kilkuletnich dzieci.
- To pańska rodzina? - pytam, a Wilson przytakuje skinieniem głowy. Na jego powrót z pracy także ktoś czeka.
Mężczyzna wyciąga z małego koszyka kartkę, którą należy wypełnić. Podsuwa mi ją i rozkazuje:
- Usiąść i napisać, co pani widziała. Potrzebuję też pani dowód osobisty i prawo jazdy.
Posłusznie - nie mam już sił na jakiekolwiek stawianie oporu - sięgam do czarnej torebki, z portfela wydostaję potrzebny dokument i podaję porucznikowi.
- Proszę.
Wilson patrzy na mnie wyczekująco, odwzajemniam spojrzenie, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
- Jeszcze prawo jazdy.
Nie poruszam się, co irytuje mężczyznę, wzdycha cicho.
- Panno Rosenberg, proszę nie robić problemów i dać mi swoje prawo jazdy.
- Dałabym, panie poruczniku, ale go nie mam. W ogóle nie posiadam.
Funkcjonariusz nie odrywa wzroku od mojej twarzy, na której widnieje całkowita powaga.
- Jak to go pani nie posiada? Powinna je pani mieć! - grzmi.
- Nie posiadam, bo nie przystąpiłam do egzaminu - tłumaczę spokojnie. - Po wypadku samochodowym, o którym na pewno szybko znajdzie pan informację, mam uraz, dlatego nie podeszłam do kursu.
Dopiero po kilkunastu sekundach przyswaja moje słowa, jest lekko zmieszany, odchrząkuje.
- Rozumiem. Przepraszam.
Kiwam głową i biorę się do spisywania zeznań, w tym czasie porucznik wprowadza moje dane do bazy. Dwadzieścia minut później podpisuję się pod swoją opowieścią, obok pojawia się nazwisko porucznika. Dowód wraca z powrotem do portfela, a ja nie mam ochoty zerkać na tarczę zegarka - wiem już, że moje spóźnienie jest horrendalne. Mam jedynie nadzieję, że rodzina zbytnio się o mnie nie martwi.
- Dziękuję, to wszystko na ten moment. Jeśli pojawią się nowe pytania, skontaktujemy się. Może iść pani do domu.
Kiwam głową, ale przez kilkanaście sekund nie poruszam się, pewna, że porucznik doda coś w stylu: "funkcjonariusz Morris czeka na dole, odwiezie panią", ale nic z tych rzeczy. Będę musiała wrócić na własną rękę.
- Dziękuję. Dobranoc.
Opuszczam posterunek, ledwie powłócząc nogami. To był długi dzień naładowany emocjami, a minie jeszcze trochę czasy, zanim znajdę się w łóżku. Na moje nieszczęście, do mieszkania dotrę nie wcześniej niż o północy. Nie mam wystarczająco dużo pieniędzy, by wziąć taksówkę. Pozostaje mi wykrzesać z siebie resztki sił i iść, modląc się, by nikt nie zechciał mnie po drodze zaczepić.
Kilka kwartałów dalej przypominam sobie o telefonie. Grzebię niezdarnie w torbie, starając się go wydobyć z tej nieznanej i głębokiej czeluści. Po wypowiedzeniu kilku przekleństw niczym zaklęć udaje mi się to. Zmieniam tryb z cichego na normalny i wzdycham przeciągle na widok wielu nieodebranych połączeń i kilku wiadomości. Wybieram numer Alana i łączę się.
- Phoebe.
Jego głos mnie zaskakuje. Brzmi, jakby mężczyzna poczuł olbrzymią ulgę. Ale przecież nie mieliśmy ze sobą kontaktu raptem kilka godzin, co nie raz się już zdarzyło. Nie jestem pewna źródła tego zachowania.
- Cześć. Przepraszam cię, ale wydarzył się pewien... incydent. Będę w domu za dwadzieścia minut.
- Ona czekała - oznajmia zrezygnowany.
Czuję ból, słysząc to zdanie. Promienieje od zlodowaciałego serca do kończyn, obejmuje każdą komórkę. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jest mi przykro.
- Wiem. Dopiszę to do listy życiowych porażek.
Alan wzdycha. To złoty człowiek, ale czasami - ostatnio coraz częściej - jest zmęczony moim postępowaniem. Rozumiem go, ale mimo chęci nie potrafię spełnić wszystkiego, co obiecam. Chyba pora zakończyć etap obiecanek-cacanek.
- Wracaj szczęśliwie - mówi tylko i rozłącza się.
Chowam telefon do torby, a na moich barkach spoczywa dodatkowy ciężar. Zawiodłam kolejny raz, świadomość tego przytłacza mnie do ziemi. Idąc w mroku, mogę mieć jedynie nadzieję - kolejny raz tego kończącego się dnia - że przeżycia tego wieczoru będą dobrym argumentem i zmyją choć część mojej winy.
~*~
Budzę się po za krótkim śnie, w dodatku z tak pulsującym bólem głowy, że aż mam mdłości. Nienawidzę tego stanu, znowu będę musiała zmierzyć się z nim przy pomocy paracetamolu. Kiedyś mogę się od niego uzależnić, jeżeli będę brać za często i w zbyt dużych dawkach, ale cóż - nie poznałam lepszego sposobu, by czuć się dobrze.
Wstaję niechętnie kilka minut przed budzikiem, który dzisiaj i przez następne dni może dla mnie nie istnieć - porucznik Wilson jasno zastrzegł, że Raj... do czasu poznania tożsamości ofiary i zebrania wszelkich dowodów pozostanie zamknięty. Znów mogę poczuć się jak typowy bezrobotny Amerykanin. Świetnie.
Z szafy wyciągam ubrania, z nimi na rękach przechodzę do łazienki, która na moje szczęście jest wolna. Barykaduję się w niej i niechętnie zerkam na siebie w lustrze. Wyglądam koszmarnie: blada cera, cienie pod oczami, przyklapnięte włosy. Jakbym nie spała cały dzień. Wzdycham i zabieram się za poranną toaletę. Nie mogę długo zajmować łazienki, niedługo zaczną się do niej dobijać pozostali domownicy.
Kwadrans później siedzę przy stole w kuchni z kubkiem parującej kawy w dłoniach. Po pomieszczeniu rozchodzi się zapach jajecznicy i pomidorów. Tak dawno nie przygotowywałam posiłków dla innych, że teraz czekam, aż ktoś do mnie dołączy, inaczej nie zacznę. Zerkam na zegar wiszący na ścianie. Za kilka minut będę mogła iść obudzić Sophie. Mam nadzieję, że nie będzie zła za wczorajszy wieczór. Nadal jest mi przykro, że zawiodłam. Ale z drugiej strony nie życzyłam sobie trupa, byle się z nią nie spotkać. Gdybym mogła, byłabym przy niej przez większość dnia.
Upijam kolejny łyk kawy, a do kuchni wchodzi kobieta w średnim wieku. Ma burzę włosów w kolorze ciemnego blondu, który po niej odziedziczyłam, dość zgrabną figurę i sympatyczny uśmiech, którym jak zwykle mnie wita.
- Cześć, Phoebe.
- Cześć, mamo. Zrobiłam śniadanie i kawę, częstuj się.
- Dzięki.
Kiedy ona się krząta, ja odstawiam kubek na blat i wstaję z miejsca. Kofeina nie zaczęła jeszcze działać, w dalszym ciągu nie czuję się dobrze. Podczas przyrządzania jajecznicy wzięłam dwie tabletki, które złagodziły ból. Chociaż tyle dobrego
- Alan powiedział mi, co się wczoraj wydarzyło - zagaja mama. - To musiało być dla ciebie straszne. - Przystaje przy moim boku z talerzem w ręce. - Jak się czujesz?
- Nie wiem, nadal mam wrażenie, że to był tylko zły sen.
Ale spoczywająca w torebce wizytówka porucznika Wilsona jasno mówi, że nocne przeżycie było rzeczywistością.
Mama całuje mnie w skroń.
- Dobrze, że masz teraz wolne, nabierzesz do tego dystansu.
Wątpię. Nie wydaje mi się, bym się uspokoiła, dopóki ta sprawa się nie skończy, a dopiero się zaczęła. Policja może się jeszcze ze mną kontaktować.
- Idę obudzić Sophie.
Przemierzam wąski korytarz, na jego końcu znajdują się drzwi, których front przyozdobiony jest dużym, różowym sercem. Uśmiecham się na ten widok; dziecięca beztroska niezmiennie mnie rozczula. Pukam, po czym wchodzę do pokoju. Zasłonięte okno, półmrok. Na pamięć podchodzę do łóżka dziewczynki i kucam przy nim, dotykam małego czółka przez materiał kołdry.
- Sophie - szepczę. - Pora wstawać.
Obraca się w moją stronę i otwiera oczy, na zastany widok robi naburmuszoną minę.
- Nie przyszłaś wczoraj - zarzuca mi.
- Wiem, przepraszam, wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
Brązowe spojrzenie bada moją twarz, Sophie unosi się lekko.
- Jesteś smutna - ocenia. - Przytulić?
Sekundę później chude ramiona obejmują moją szyję, a ja tulę drobne ciałko. To niezwykłe, jak ta młoda osóbka rozpoznaje nastroje innych ludzi, nawet wtedy, kiedy ci chcą je przed nią ukryć. Jest moim lekiem na całe zło tego świata.
- By ci zadośćuczynić, dzisiaj odprowadzę cię do szkoły, a po obiedzie wezmę na spacer. Co ty na to?
- Tak!
Nie pyta o to, skąd mam na to czas, skoro mój wolny dzień jeszcze nie nadszedł, jest zbyt podekscytowana.
- Doskonale. A teraz powiedz mi, co takiego chciałabyś założyć?
Mając przed sobą wizję cudnego popołudnia, Sophie nie grymasi przy śniadaniu, posłusznie myje zęby i nie narzeka, kiedy zaplatam jej włosy w dwa warkoczyki. Jest szczęśliwa, czemu się nie dziwię - poza kilkoma dniami w miesiącu nie spędzamy wspólnie poranków, musi jej tego brakować.
- Gotowa? - pytam, zakładając buty, a Sophie zarzuca sobie na plecy zielony plecak.
- Gotowa!
- To ruszajmy.
Podczas drogi sześciolatka szczebiocze niczym katarynka. Opowiada o swoich rysunkach, kolegach ze szkoły i lalce, którą widziała na wystawie sklepu w centrum miasta. Ani na chwilę jej nie przerywam, chłonąc każde słowo. Czasami zapominamy o tym, by słuchać dzieci, tym samym nie zauważamy, jak mądre są.
Budynek szkoły ma kilkadziesiąt lat, zbudowany został z czerwonej cegły, posiada cztery piętra. Mieści w sobie szkołę podstawową, choć początkowo było tutaj liceum. Publiczna, kształci około trzystu uczniów, jest jedną z pięciu w mieście. To mama i Alan zdecydowali o zapisaniu Sophie właśnie tutaj. Nic dziwnego - dyrektorką jest najlepsza przyjaciółka mamy, sama znam ją przez większość swojego życia, nie ma powodu, by jej nie ufać.
Przystajemy przy bramie, kucam przed dziewczynką, odgarniam jej kosmyki z czoła.
- Pamiętasz, co masz zrobić?
Kiwa potakująco głową.
- Być sobą i być grzeczną. Niekoniecznie w tej kolejności.
Uśmiecham się i całuję ją w policzek.
- Baw się dobrze.
Odwzajemnia uśmiech i puszcza się biegiem przez plac, dołącza do swoich koleżanek i rusza do budynku, by pogłębić swoją wiedzę.
Patrzę za nią przez chwilę, po czym ruszam w drogę powrotną. Docieram do mieszkania z myślą, że mogę wrócić do czytania książki Kundery, którą zaczęłam przed dwoma miesiącami. Mam nadzieję, że Kim i Heath także znajdą sobie jakieś zajęcie - ciężko przyszło mi poinformować ich, że w najbliższym czasie nie będą pracować, bo ktoś zmarł na progu kawiarni. Kim wyraziła współczucie i ofiarowała wsparcia, Heath zaś stwierdził, że rozumie i jakby co, mam dać znać. Bałam się, że nie podejdą do tego poważnie. Chyba powinnam pokładać w nich większą wiarę.
- Wróciłam - oznajmiam, odkładając torbę na komodę.
Z kuchni wychodzi mama, trzyma coś w dłoni.
- Czekaj. Zostawiłaś telefon na stole, a on cały czas dzwoni.
Zaintrygowana biorę od niej przedmiot, który w momencie wibruje. Wyświetla się nieznany numer. Serce zaczyna bić mi mocniej. Przełykam ślinę, mam złe przeczucie.
- Tak, słucham?
- Nareszcie. Panna Phoebe Rosenberg?
- Tak, przy telefonie.
- Porucznik Jake Wilson. Proszę przyjechać na posterunek, jeszcze raz musi pani złożyć zeznania, tym razem nie przede mną, ale przed kimś wyżej.
Szumi mi w uszach, czuję się, jakby oderwano moją duszę od ciała. Nie wiem, jak poruszam ustami, ale wydobywają się z nich słowa.
- Dobrze, będę najszybciej, jak to możliwe.
Porucznik rozłącza się bez pożegnania. Patrzę na mamę, na jej twarzy maluje się troska. Doskonale wie, czego dotyczyła ta krótka rozmowa.
- Idź, ja się wszystkim zajmę.
Podchodzę do niej i całuję ją w policzek.
- Dziękuję.
Znowu jestem na świeżym powietrzu. Nie muszę jednak pokonywać pieszo tej samej drogi, co kilkanaście godzin temu - udaje mi się wsiąść w autobus, dzięki czemu oszczędzam wiele czasu. Docieram na posterunek, wchodzę do budynku, przechodzą przez hol, który wydaje mi się tak samo zimny, jak w nocy, choć teraz jest tu więcej ludzi. Zbliżam się do recepcji, gdzie młoda kobieta w cywilnym ubraniu przerzuca dokumenty.
- Dzień dobry. Jestem Phoebe Rosenberg, mam się spotkać z porucznikiem Wilsonem.
Nie zaszczycając mnie spojrzeniem, podaje mi identyfikator z moim zdjęciem - pewnie pochodzi z bazy, którą wczoraj zaktualizowano - i nazwiskiem.
- Czwarte piętro, sektor E. Windy są po lewej.
Sięgam po identyfikator i przypinam do koszuli.
- Dziękuję.
W metalowej puszce uśmiecham się nieśmiało do pozostałych pasażerów, tak samo jest na korytarzu. Kiedy docieram na miejsce pracy Wilsona, bolą mnie policzki. Trzeba było zdecydować się na udawanie chłodnej osoby.
Poza porucznikiem przy jego biurku siedzi inny jegomość - mężczyzna po czterdziestce, w garniturze i pod krawatem. Dostrzega mnie jako pierwszy, wstaje, a ja mogę zobaczyć, że jest średniego wzrostu. Wilson także na mnie zerka - wygląda tak samo źle jak ja, to swego rodzaju pocieszenie.
- Panna Rosenberg, dzień dobry. Ktoś chce z panią rozmawiać. - Wskazuje na towarzysza.
- Peter Carlson, FBI. - Nieznajomy wyciąga ku mnie dłoń, niechętnie ją ściskam. - Mam do pani kilka pytań dotyczących wczorajszego morderstwa. Proszę, przejdźmy do pokoju.
Zaskoczona nie protestuję, daję się zaprowadzić do pokoju z oszklonymi drzwiami. Zasiadam na krześle, a w mojej głowie tłucze się jedna myśl: jest źle, cholernie źle, skoro jest tu FBI. Boże, w jakie bagno wpadłam?
- Panno Rosenberg, proszę powiedzieć, co się wczoraj wydarzyło bez pominięcia szczegółów. To może być sprawa na rangę stanowej.
Słysząc coś takiego, nie da się milczeć, dlatego zaczynam opowieść, a wskazówki zegara nie ustają w swojej pracy. Znowu mogę zawieść Sophie. Niech to wszystko szlag.Wstaję niechętnie kilka minut przed budzikiem, który dzisiaj i przez następne dni może dla mnie nie istnieć - porucznik Wilson jasno zastrzegł, że Raj... do czasu poznania tożsamości ofiary i zebrania wszelkich dowodów pozostanie zamknięty. Znów mogę poczuć się jak typowy bezrobotny Amerykanin. Świetnie.
Z szafy wyciągam ubrania, z nimi na rękach przechodzę do łazienki, która na moje szczęście jest wolna. Barykaduję się w niej i niechętnie zerkam na siebie w lustrze. Wyglądam koszmarnie: blada cera, cienie pod oczami, przyklapnięte włosy. Jakbym nie spała cały dzień. Wzdycham i zabieram się za poranną toaletę. Nie mogę długo zajmować łazienki, niedługo zaczną się do niej dobijać pozostali domownicy.
Kwadrans później siedzę przy stole w kuchni z kubkiem parującej kawy w dłoniach. Po pomieszczeniu rozchodzi się zapach jajecznicy i pomidorów. Tak dawno nie przygotowywałam posiłków dla innych, że teraz czekam, aż ktoś do mnie dołączy, inaczej nie zacznę. Zerkam na zegar wiszący na ścianie. Za kilka minut będę mogła iść obudzić Sophie. Mam nadzieję, że nie będzie zła za wczorajszy wieczór. Nadal jest mi przykro, że zawiodłam. Ale z drugiej strony nie życzyłam sobie trupa, byle się z nią nie spotkać. Gdybym mogła, byłabym przy niej przez większość dnia.
Upijam kolejny łyk kawy, a do kuchni wchodzi kobieta w średnim wieku. Ma burzę włosów w kolorze ciemnego blondu, który po niej odziedziczyłam, dość zgrabną figurę i sympatyczny uśmiech, którym jak zwykle mnie wita.
- Cześć, Phoebe.
- Cześć, mamo. Zrobiłam śniadanie i kawę, częstuj się.
- Dzięki.
Kiedy ona się krząta, ja odstawiam kubek na blat i wstaję z miejsca. Kofeina nie zaczęła jeszcze działać, w dalszym ciągu nie czuję się dobrze. Podczas przyrządzania jajecznicy wzięłam dwie tabletki, które złagodziły ból. Chociaż tyle dobrego
- Alan powiedział mi, co się wczoraj wydarzyło - zagaja mama. - To musiało być dla ciebie straszne. - Przystaje przy moim boku z talerzem w ręce. - Jak się czujesz?
- Nie wiem, nadal mam wrażenie, że to był tylko zły sen.
Ale spoczywająca w torebce wizytówka porucznika Wilsona jasno mówi, że nocne przeżycie było rzeczywistością.
Mama całuje mnie w skroń.
- Dobrze, że masz teraz wolne, nabierzesz do tego dystansu.
Wątpię. Nie wydaje mi się, bym się uspokoiła, dopóki ta sprawa się nie skończy, a dopiero się zaczęła. Policja może się jeszcze ze mną kontaktować.
- Idę obudzić Sophie.
Przemierzam wąski korytarz, na jego końcu znajdują się drzwi, których front przyozdobiony jest dużym, różowym sercem. Uśmiecham się na ten widok; dziecięca beztroska niezmiennie mnie rozczula. Pukam, po czym wchodzę do pokoju. Zasłonięte okno, półmrok. Na pamięć podchodzę do łóżka dziewczynki i kucam przy nim, dotykam małego czółka przez materiał kołdry.
- Sophie - szepczę. - Pora wstawać.
Obraca się w moją stronę i otwiera oczy, na zastany widok robi naburmuszoną minę.
- Nie przyszłaś wczoraj - zarzuca mi.
- Wiem, przepraszam, wydarzyło się coś nieoczekiwanego.
Brązowe spojrzenie bada moją twarz, Sophie unosi się lekko.
- Jesteś smutna - ocenia. - Przytulić?
Sekundę później chude ramiona obejmują moją szyję, a ja tulę drobne ciałko. To niezwykłe, jak ta młoda osóbka rozpoznaje nastroje innych ludzi, nawet wtedy, kiedy ci chcą je przed nią ukryć. Jest moim lekiem na całe zło tego świata.
- By ci zadośćuczynić, dzisiaj odprowadzę cię do szkoły, a po obiedzie wezmę na spacer. Co ty na to?
- Tak!
Nie pyta o to, skąd mam na to czas, skoro mój wolny dzień jeszcze nie nadszedł, jest zbyt podekscytowana.
- Doskonale. A teraz powiedz mi, co takiego chciałabyś założyć?
Mając przed sobą wizję cudnego popołudnia, Sophie nie grymasi przy śniadaniu, posłusznie myje zęby i nie narzeka, kiedy zaplatam jej włosy w dwa warkoczyki. Jest szczęśliwa, czemu się nie dziwię - poza kilkoma dniami w miesiącu nie spędzamy wspólnie poranków, musi jej tego brakować.
- Gotowa? - pytam, zakładając buty, a Sophie zarzuca sobie na plecy zielony plecak.
- Gotowa!
- To ruszajmy.
Podczas drogi sześciolatka szczebiocze niczym katarynka. Opowiada o swoich rysunkach, kolegach ze szkoły i lalce, którą widziała na wystawie sklepu w centrum miasta. Ani na chwilę jej nie przerywam, chłonąc każde słowo. Czasami zapominamy o tym, by słuchać dzieci, tym samym nie zauważamy, jak mądre są.
Budynek szkoły ma kilkadziesiąt lat, zbudowany został z czerwonej cegły, posiada cztery piętra. Mieści w sobie szkołę podstawową, choć początkowo było tutaj liceum. Publiczna, kształci około trzystu uczniów, jest jedną z pięciu w mieście. To mama i Alan zdecydowali o zapisaniu Sophie właśnie tutaj. Nic dziwnego - dyrektorką jest najlepsza przyjaciółka mamy, sama znam ją przez większość swojego życia, nie ma powodu, by jej nie ufać.
Przystajemy przy bramie, kucam przed dziewczynką, odgarniam jej kosmyki z czoła.
- Pamiętasz, co masz zrobić?
Kiwa potakująco głową.
- Być sobą i być grzeczną. Niekoniecznie w tej kolejności.
Uśmiecham się i całuję ją w policzek.
- Baw się dobrze.
Odwzajemnia uśmiech i puszcza się biegiem przez plac, dołącza do swoich koleżanek i rusza do budynku, by pogłębić swoją wiedzę.
Patrzę za nią przez chwilę, po czym ruszam w drogę powrotną. Docieram do mieszkania z myślą, że mogę wrócić do czytania książki Kundery, którą zaczęłam przed dwoma miesiącami. Mam nadzieję, że Kim i Heath także znajdą sobie jakieś zajęcie - ciężko przyszło mi poinformować ich, że w najbliższym czasie nie będą pracować, bo ktoś zmarł na progu kawiarni. Kim wyraziła współczucie i ofiarowała wsparcia, Heath zaś stwierdził, że rozumie i jakby co, mam dać znać. Bałam się, że nie podejdą do tego poważnie. Chyba powinnam pokładać w nich większą wiarę.
- Wróciłam - oznajmiam, odkładając torbę na komodę.
Z kuchni wychodzi mama, trzyma coś w dłoni.
- Czekaj. Zostawiłaś telefon na stole, a on cały czas dzwoni.
Zaintrygowana biorę od niej przedmiot, który w momencie wibruje. Wyświetla się nieznany numer. Serce zaczyna bić mi mocniej. Przełykam ślinę, mam złe przeczucie.
- Tak, słucham?
- Nareszcie. Panna Phoebe Rosenberg?
- Tak, przy telefonie.
- Porucznik Jake Wilson. Proszę przyjechać na posterunek, jeszcze raz musi pani złożyć zeznania, tym razem nie przede mną, ale przed kimś wyżej.
Szumi mi w uszach, czuję się, jakby oderwano moją duszę od ciała. Nie wiem, jak poruszam ustami, ale wydobywają się z nich słowa.
- Dobrze, będę najszybciej, jak to możliwe.
Porucznik rozłącza się bez pożegnania. Patrzę na mamę, na jej twarzy maluje się troska. Doskonale wie, czego dotyczyła ta krótka rozmowa.
- Idź, ja się wszystkim zajmę.
Podchodzę do niej i całuję ją w policzek.
- Dziękuję.
Znowu jestem na świeżym powietrzu. Nie muszę jednak pokonywać pieszo tej samej drogi, co kilkanaście godzin temu - udaje mi się wsiąść w autobus, dzięki czemu oszczędzam wiele czasu. Docieram na posterunek, wchodzę do budynku, przechodzą przez hol, który wydaje mi się tak samo zimny, jak w nocy, choć teraz jest tu więcej ludzi. Zbliżam się do recepcji, gdzie młoda kobieta w cywilnym ubraniu przerzuca dokumenty.
- Dzień dobry. Jestem Phoebe Rosenberg, mam się spotkać z porucznikiem Wilsonem.
Nie zaszczycając mnie spojrzeniem, podaje mi identyfikator z moim zdjęciem - pewnie pochodzi z bazy, którą wczoraj zaktualizowano - i nazwiskiem.
- Czwarte piętro, sektor E. Windy są po lewej.
Sięgam po identyfikator i przypinam do koszuli.
- Dziękuję.
W metalowej puszce uśmiecham się nieśmiało do pozostałych pasażerów, tak samo jest na korytarzu. Kiedy docieram na miejsce pracy Wilsona, bolą mnie policzki. Trzeba było zdecydować się na udawanie chłodnej osoby.
Poza porucznikiem przy jego biurku siedzi inny jegomość - mężczyzna po czterdziestce, w garniturze i pod krawatem. Dostrzega mnie jako pierwszy, wstaje, a ja mogę zobaczyć, że jest średniego wzrostu. Wilson także na mnie zerka - wygląda tak samo źle jak ja, to swego rodzaju pocieszenie.
- Panna Rosenberg, dzień dobry. Ktoś chce z panią rozmawiać. - Wskazuje na towarzysza.
- Peter Carlson, FBI. - Nieznajomy wyciąga ku mnie dłoń, niechętnie ją ściskam. - Mam do pani kilka pytań dotyczących wczorajszego morderstwa. Proszę, przejdźmy do pokoju.
Zaskoczona nie protestuję, daję się zaprowadzić do pokoju z oszklonymi drzwiami. Zasiadam na krześle, a w mojej głowie tłucze się jedna myśl: jest źle, cholernie źle, skoro jest tu FBI. Boże, w jakie bagno wpadłam?
- Panno Rosenberg, proszę powiedzieć, co się wczoraj wydarzyło bez pominięcia szczegółów. To może być sprawa na rangę stanowej.
Z pewną sześciolatką? To to jest jej córka czy nie. Bo trochę dziwnie to brzmi.
OdpowiedzUsuńI mam trochę wątpliwości z tym jej trafieniem pod koła. Bo rozumiem, że boi się jeździć po wypadku samochodowym, ale jeśli jechała wtedy w samochodzie to trafienie pod koła brzmi dziwnie. W ogóle brzmi dziwnie, ale jeszcze zrozumiale, gdyby została potrącona jako pieszy. Ale wtedy nie wiem czemu dokładnie miałaby się bać jeżdżenia samym samochodem.
Paracetamol słaby ~ sory, niedoszłe zboczenie zawodowe...
Dlaczego zamknęli Raj tak właściwie? Przecież ofiara zmarła przed budynkiem a nie w lokalu, nie? Rozumiem do czasu ogarnięcia syfu, ale dłużej. Co prawda nie znam się na postępowaniu w takich sytuacjach... Dlatego pytam.
Poza tym bez zarzutu. Nie znalazłam nawet żadnych powtórzeń, a lubię od czasu sprawdzić, czy nie ma jakiś kwiatków :D Dobry tekst, dobry. Szkoda, że tak rzadko rozdział. Czekam na kolejny.
Skoro już się rozpędziłam i przeleciałam wszystkie teksty z naszej kreatywnej grupy... czas na Raj! *i oczami wyobraźni widzę palemki, hawajskie spódnice i Nathiela z banjo - ej, czyżby wizje rodem z komentarzy na Rozważnej powróciły?! Dawno nie czułam takiego flowa na komentowanie, yea!*
OdpowiedzUsuńWilson taki niekontaktowy. Ej, Wilson kojarzy mi się z maszynkami do golenia, ale to chyba nie tak szło. To chyba było Wilkinson? Czy... coś LOL. Jego cisza ostra jak maszynka do golenia, bang!
Wtf, zrobił taki problem Phe o brak prawa jazdy? Co za dupek. Wsadziłabym mu tą maszynkę do golenia w du... duszę. Bo ból duszy najbardziej cię ruszy! Bang! *rymy bardzo*
"- Jesteś smutna - ocenia. - Przytulić?" - oooooch, to takie uroczeeeee <3. W ogóle jak mi ostatnio powiedziałaś, że Sophie to córka Phoebe to się zdziwiłam, ale teraz już się przyzwyczaiłam do tej myśli. Sophie jest urocza. Chciałam powiedzieć: bralabym, ale wyszłabym na pedofila. No, nic. Aruś zawsze mówi, że wyglądam jak pedobear, gdy widzę małe, słodkie dzieci. Pieprzyć życie, zostań pedobearem!
Uuuuu, sprawa na rangę stanową? GRUBO D: zaczyna się robić coraz lepiej! Powoli, powoli, brniemy do grubszych rzeczy, a ja ci powiem, że... nie mogę doczekać się Matta <3
Dziwnie mi było, jak to czytałam. Wszyscy tak przerażająco się zachowywali. Szczególnie ten Wilson. Niezbyt komunikatywny człowiek z niego, rozumiem, ale traktował Pheobe tak, jakby ją podejrzewał, że to ona zabiła tego faceta, a właściwie to też była ofiarą. W pewien sposób na pewno, ostatecznie nie jest miłym widzieć kogoś śmierć.
OdpowiedzUsuńZamknęli Raj... Z jednej strony będzie miała czas dla córki, a z drugiej trzeba się z czegoś utrzymywać, nie? No i współczuję jej tego wszystkiego. Jej świat teraz nie stanie się prostszy. Plus w tym zamieszaniu taki, że mogła pobyć z Sophie, która jest niezwykle spostrzegawcza. No ale raczej jej nie powie: wybacz kochanie, ale przed moją pracą ktoś umarł i się spóźniłam. Musi narazić się na gniew dziecka.
FBI? O rany, to jakaś grubsza sprawa. Teraz mnie ciekawi, kim była ofiara i co takiego za tym wszystkim stoi!
Pozdrawiam,
xx.
Ten Wilson to jakiś pajac, a przynajmniej takie wrażenie odniosłam po przeczytaniu tego rozdziału. Drze się na kobietę o to, że nie ma prawa jazdy, jakby to był obowiązek każdego obywatela. Jak sobie facet nie razi z emocjami, albo nie umie przesłuchiwać ludzi, to niech się przekwalifikuje na ogrodnika, a nie policjanta ;D Wkurzył mnie!
OdpowiedzUsuńZastanawiam się, czemu ta sprawa może mieć rangę stanowej. Kim był mężczyzna, który zmarł? Gdzie mieszkał? Nie pamiętam już dokładnie, jak to było, więc chyba nawet dobrze, że mam okazję to sobie przypomnieć.
A! Zapomniałabym! Bardzo podoba mi się wątek Sophie i tego, że pokazujesz, że nawet jak człowiek bardzo chce spełnić obietnice, to nie zawsze może to zrobić. Phoebe stara się jak może, a i tak zawodzi czasem dziecko. Lubie czytać wtedy o jej emocjach ;-)
Pozdrawiam!