wtorek, 10 stycznia 2017

7 Spotkanie z wdową




     Przez ostatnie dni tyle razy podróżowałam - fakt, na krótkich dystansach, ale jednak - samochodem, że powinnam przywyknąć do tego, że silnik cicho mruczy, a mnie nic się nie dzieje. Ale tak nie jest, trauma po wypadku sprzed lat nie daje o sobie zapomnieć i atakuje mnie, gdy jadę z agentem Robbenem do wdowy Kudryck, by wprowadzić w życie nie do końca przemyślany plan mężczyzny. Przecież ta kobieta może nie chcieć z nami rozmawiać. Co, jeśli nie wpuści nas do środka? Będziemy rozmawiać przez drzwi? Ktoś może uznać to za namolne. 
     Oddycham głęboko, chcąc pozbyć się nieprzyjemnego uczucia nudności. Szkoda, że nie wzięłam ze sobą ciastka z bakaliami, które miało być moim drugim śniadaniem - gdybym je teraz zjadła, z pewnością byłoby mi lepiej. Przymykam oczy. Jak to możliwe, że Kim bez problemu pozwoliła mi iść z agentem? Myślałam, że zaoponuje, powie: "ej, jesteś szefową, musisz tu być!". Nic takiego się nie wydarzyło. Dlaczego sama zechciałam z nim jechać?
     Matt parkuje przy krawężniku przed niskim, pomalowanym na biało domem. Brunet pochyla się i przez okno po mojej stronie patrzy na budynek.
     - Trudno mi powiedzieć, czy wdowa będzie w środku, może szykować już pogrzeb. Jesteś gotowa?
     Kiedyś usłyszałam z ust pewnego dziadka głoszącego swoje prawdy na schodach przed gmachem sądu, że człowiek nie jest na nic gotowy. Na nic poza śmiercią - ona jest sensem życia. Nie wydaje mi się, by wdowa opłakująca najbliższą sobie osobę chciała mnie zabić. Nie panikuj, nakazuję sobie. Jakby co, agent Robben cię ochroni.
     Chyba. 
     - Tak, jestem. Nie całkiem, ale jestem.
     Brunet uśmiecha się kącikiem ust, nie patrząc na mnie.
     - W takim razie chodźmy.
    Opuszczamy samochód i ramię w ramię stajemy na ścieżce wiodącej przez zaniedbany trawnik do drzwi domu. Znajdujemy się kilka mil od centrum miasta, wciąż jednak w jego pełnych granicach. Stojąc na chodniku i patrząc na południe, mogę dostrzec linię lasu, przez który biegnie jedna z dróg stanowych. Kiedyś chciałam wziąć samochód mamy i przejechać się nią. Uciec od życia, które prowadziłam. Jak widać teraz, kiedy jedno zdarzenie zachwiało moim światem, ucieczka nie byłaby żadnym rozwiązaniem.
     Matt rusza przed siebie, idę za nim, przypatrując się wychodzącym na tę stronę oknom. Mogłabym przysiąc, że jedna z firanek się poruszyła.
     - Chyba ktoś jest w domu - dzielę się swoim spostrzeżeniem z agentem.
     Mężczyzna kiwa głową.
     - Mnie też się tak wydaje.
     Przystajemy na małym ganku, brunet bez wahania puka do drzwi. Kiedy to nie przynosi rezultatu, puka ponownie. Po minucie jeszcze raz.
     - Pani Kudryck? Przepraszam, że nachodzimy, ale chcemy prosić o chwilę rozmowy.
     Brak odzewu wzbudza mój niepokój, nagle mam sucho w ustach.
     - Może trzeba było telefonicznie uprzedzić, że wpadniemy z wizytą? - pytam. Nie znam się na postępowaniu federalnych, nie wiem, jakie mają procedury. Ale wiem, co nakazuje grzeczność. Nią bym się kierowała w tej sytuacji, gdybym była na miejscu Matta. - Może tylko nam się wydawało, że ktoś jest w domu?
     Robben nie podziela mojego zdania, ma zacięty wyraz twarzy pełen determinacji. Tak właściwie nie wyjawił mi dokładnie, na czym polega jego plan spotkania z wdową. A mimo to poszłam za nim. Może Alan ma rację i ja tak naprawdę w ogóle nie myślę?
     Agent puka do drzwi jeszcze raz. Mocniej, tym samym głośniej. Rozglądam się wokół, chcąc ewentualnie wyłapać sąsiada, który mógłby się nam przyglądać zza swojej firanki i dzwonić na policję. Czuję się jak intruz. To właśnie nim w tej chwili jestem.
     - Matt - po raz pierwszy zwracam się do niego po imieniu - może wrócimy później? Skoro nikt nam nie otworzył, znaczy, że nikogo nie ma?
     Brunet rzuca mi pełne niedowierzania spojrzenie.
     - Nie poddam się - oświadcza. - Poza tym jestem pewien, że ktoś jest w środku. Zasłona ponownie drgnęła, nie zauważyłaś? A po drugiej stronie drzwi coś upadło. Skoro nie chcą nas wpuścić, wejdziemy sami.
     Zanim zdążę zareagować na jego słowa, ten naciska klamkę i ciągnie ją w dół. Ku mojemu zdziwieniu drzwi ustępują. Matt zerka na mnie, prostym gestem nakazuje mi być cicho. Kiwam głową na znak zrozumienia przekazu. W milczeniu, powoli stawiając stopy, wchodzimy do budynku.
     W wąskim korytarzu jest ciemno, po omacku z wyciągniętymi przed siebie rękami kroczymy naprzód. Uderzam się lekko nogą w niską komodę, której nie zauważam.
     - Ała - syczę cicho.
     - Cii - Robben nakazuje mi jeszcze bardziej powstrzymywać się od robienia hałasu. Jakby sam nigdy się nie uderzył. - Coś jest nie tak.
     Z pewnością jest duszno, jakby nikt od dawna nie wietrzył pomieszczeń. Poza tym nie podoba mi się to, że jedne z drzwi są otwarte na oścież. Osobiście, gdy wychodzę ostatnia z domu - co obecnie nie zdarza się za często - zamykam drzwi do każdego pomieszczenia, by mieć małe poczucie spokoju.
     Nie jest dobrze, widzę to po napięciu mięśni pleców agenta, co dostrzegam pod jego białą koszulą - marynarkę zostawił w samochodzie, jakby chciał pokazać, że pomimo końcówki września jest z niego gorący facet. Coś nie wyszło.
     Przechodzimy do pokoju otwartego dla odważnych. Podejrzewam, że to salon, sądząc po umeblowaniu. Ale to nie drewniane dzieła przykuwają moją uwagę, tylko kobieta leżąca tuż przy niskim stoliku. Adrenalina uderza mi do głowy, nie myśląc o niczym, dopadam do niej i sprawdzam puls. Oczy kobiety są zamknięte, jej usta blade, ale żyje, czuję pod palcami tętno serca. Nie mam więc do czynienia z kolejnym trupem. Co za szczęście.
     - Dzwoń po karetkę - rozkazuję Mattowi, jak uczyli mnie na kursie pierwszej pomocy. - Żyje, ale nie wiem, co jej dolega. Lepiej jej na razie nie ruszajmy.
     W chwili dobiegnięcia do rannej przyklękłam, teraz odwracam się, by spojrzeć na Robbena. Ten patrzy w okno. A przynajmniej tak mi się na początku wydaje.
     - Chyba nie tylko po karetkę musimy zadzwonić - mówi szybko, po czym podchodzi do jednej strony firanki i gwałtownym ruchem ją odsuwa.
      Postać, która do tej pory kryła się za materiałem, nie czeka na dalszy krok agenta, atakuje go. Wyprowadza cios prawą ręką, którego Matt skutecznie unika. Odparowuje i uderza napastnika w splot słoneczny. Porusza się na nogach w sposób ten podobny do bokserów, uważnie obserwuje rywala, gotowy trzymać gardę, defensywny.
     Nieznajomy, którego twarz ukryta jest przed światem pod niewyjściową kominiarką, gwałtownie powtarza uderzenie, znowu nie sięga celu, czego pragnął. Zamiast tego dostaje z pięści w nos i cofa się zaskoczony. Szybko się jednak reflektuje i przechodzi do ofensywy.
     Na moment skupiam się na kobiecie. Jej widok o czym mi przypomina - żadne z nas nie zadzwoniło po karetkę!
     W miarę szybko się ogarniam, wyciągam z kieszeni komórkę i dzwonię pod dziewięćset jedenaście. Drżę lekko, kiedy po drugiej stronie odzywa się dyspozytorka o cichym i potwornie zachrypniętym głosie.
     - Numer ratunkowy, dyspozytor numer siedemnaście, w czym mogę pomóc?
     - Dzień dobry. Nazywam się Phoebe Rosenberg. W domu przy Heather Street 12 znalazłam nieprzytomną kobietę. Wyczuwam jej puls, ale nie wiem, czy ma jakieś obrażenia wewnętrzne, dlatego nie ułożyłam jej w pozycji bocznej.
     - Jeśli nie widzi pani nieprawidłowości w ułożeniu kończyn ani zbyt jaskrawych siniaków, proszę ułożyć poszkodowaną według zaleceń. Już wysyłam ambulans.
     - Niech pani wyśle też policję - informuję dodatkowo. - Napastnik tej kobiety nadal jest w domu.
     Cisza w słuchawce jest denerwująca i bardzo niepokojąca.
     - Proszę pani?
     - Skoro ten ktoś nadal jest w domu, dlaczego najpierw dzwoni pani po pogotowie?
     Słucham? Dyspozytorka właśnie daje mi reprymendę za złą kolejność zgłoszenia? Mam ochotę wybuchnąć śmiechem.
     Zerkam na Matta, który właśnie zakuwa napastnika w kajdanki. Jest odrobinę spocony po walce. Jednym ruchem ściąga mu kominiarkę, po czym przyszpila go stopą do podłogi, wyciąga telefon i dzwoni gdzieś, pewnie do Petera.
     - Dlatego, że napastnik został unieszkodliwiony. Proszę jedynie o karetkę. Heather Street 12. Do widzenia.
     Kończę tę rozmowę i układam panią Kudryck w pozycji bezpiecznej. Adrenalina i przejęcie, które nie pozwoliły mi wpaść w panikę, teraz zaczynają opadać. Przykucam przy kobiecie, zaniepokojona tym, że nadal się nie ocknęła. Matt nie odsuwa się od napastnika - mężczyzny przed trzydziestką o śniadej twarzy, ciemnych, długich do podbródka włosach i klnącego na czym świat stoi - nawet o centymetr. To nie stanowi przeszkody, by mi się przyglądać.
     - Jesteś cała? - pyta, a w jego głosie słyszę troskę.
     Kiwam głową na potwierdzenie i zaprzeczenie jednocześnie, jeśli jest to w ogóle możliwe.
     - Tak, jestem. A jak z tobą?
     To on tutaj walczył, nie ja. Jedynie zabrałam trochę za dużo powietrza i dość oschle wezwałam pewną pomoc.
     Uśmiecha się kącikami ust.
     - W porządku, bo to nie ja oberwałem. - Pochyla się nad tym, który chciał pomóc pani Kudryck w przejściu na drugą stronę, by jak najszybciej dołączyła do męża. - Jak się nazywasz, kolego?
     Ten unosi wzrok na Matta, po czym pluje na jego buty, agent krzywi się pod nosem.
     - Taki z ciebie gagatek? Zobaczymy, co powiesz, gdy weźmiemy cię w obroty.
     Minutę po tej jakże interesującej wymianie zdań do moich uszu dociera głos syreny. Ratownicy medyczni zjawiają się w środku chwilę później i bez pytań przejmują pieczę nad nadal nieprzytomną kobietą. Odsuwam się i spoglądam na drzwi, w których właśnie pojawia się agent Carlson. Szybko obrzuca spojrzeniem pomieszczenie, jego wzrok zatrzymuje się nad podwładnym i zakutym nieznajomym. Podchodzi do nich.
     - Miałeś moją zgodę na rozmowę z wdową - cedzi - ale nie na łapanie przestępców.
     Robben wzrusza ramionami.
     - Też chciałem tylko rozmowy, a że ten mi się nawinął po drodze, to już nie jest moja wina.
     Peter wzdycha. Przecież nie mogliśmy do końca przewidzieć, co się tutaj wydarzy, nie powinien gniewać się na swojego agenta. Przynajmniej nie z długo.
     - Okay, pogadamy o tym w biurze. - Dopiero teraz mnie dostrzega, krzywi się nieznacznie. No tak, cywil na miejscu zdarzenia, to pewnie nie powinno mieć miejsca na jego warcie. - Panno Rosenberg, pani także się tam uda, potrzebuję pani zeznań.
     Wiedziałam, że to powie, mimo to i tak protestuję.
     - Muszę wracać do pracy, agencie Carlson, więc odmawiam tej przyjemności jazdy z wami.
     Peter kręci przecząco głową.
     - O nie, pojedzie pani do biura z Mattem. Jest pani świadkiem, pani opowieść może być ważna dla sprawy.
     - Ale ja nie chcę - tłumaczę się jak małe dziecko, które nie cieszy się na perspektywę wyjazdu do nielubianej ciotki, która zawsze częstuje niedobrymi i starymi piernikami.
     Carlson wzrusz nieznacznie ramionami.
     - Nie obchodzi mnie to, trzeba było to przemyśleć, kiedy Robben opowiadał pani o swoich wielkim planie. - Podchodzi do zakutego, chwyta go za łokieć i ciągnie do góry, tym samym nakazując mu wstać, co ten czyni z ogromną niechęcią, prawie się wyszarpuje. - Idziemy gagatku. Bez sztuczek mi tu, bo oberwiesz.
     Przez chwilę patrzę za nimi, jak wychodzą z pokoju, przeklinam w myślach swoją głupotę. Trzeba to było rozpatrzeć pod wieloma względami, a nie gnać za prawie nieznajomym rycerzem sprawiedliwości i wykonywać czynności, o których nic nie wiem. Dlaczego mu uległam?
     Moich uszu dochodzi głośne westchnięcie Matta. Zerkam na niego, drapie się po ciemnej głowie.
    - Przepraszam cię - odzywa się. - Nie spodziewałem się, że tak wyjdzie. Zakładałem, że to może tak wyglądać, chyba źle obliczyłem prawdopodobieństwo. Wybacz.
     Uśmiecham się lekko.
     - Nie szkodzi. Jak sam powiedziałeś, to nie twoja wina. A teraz wynośmy się stąd, inaczej twój szef może zacząć nas wołać.
    Brunet patrzy na mnie uważnie, peszę się pod wpływem tego spojrzenia.
     - Co jest? - pytam.
     - Nic. Tylko nagle jesteś nadzwyczaj posłuszna.
     Wzruszam ramionami.
     - Po prostu nie chcę mieć nowych kłopotów przez twojego szefa. Idziemy?
     Robben uśmiecha się nieznacznie.
     - Tak, idziemy. Mam nadzieję, że Pete nie zarysował mi w złości samochodu, kiedy odjeżdżał. - Widząc moją zdziwioną minę, szybko dodaje: - Takie coś już mu się zdarzyło, ale spokojnie, przecież tym razem nikogo nie postrzeliłem, by musiał się aż tak na mnie wkurzać.
     Teraz to dopiero jestem w szoku. Nie znam za dobrze obu mężczyzn - czas trwania naszej relacji mówi sam za siebie - ale zdołałam zauważyć, że Peter pobłażliwie traktuje podopiecznego, co wydaje mi się delikatnie dziwne. Może to wina tego, że nic mi nie wiadomo na temat początków ich wspólnej pracy. Często to właśnie w przeszłości kryją się wszelkie odpowiedzi.
     Wsiadamy do samochodu, oddycham głęboko i wmawiam sobie, że będzie ze mną w porządku podczas jazdy, co po części mi się udaje. Kątem oka widzę, jak Matt pochyla się do przodu i zaczyna szukać czegoś w schowku. Po chwili wyciąga z niego batonik czekoladowy - taki sam jak wczoraj otrzymała od mężczyzny Sophie.
     Patrzę na bruneta, uśmiecha się łagodnie.
     - Proszę, zjedz go. Po nim powinno ci się lepiej podróżować.
     Kiwam głową.
     - Dziękuję - mówię i przechwytuję słodycz, rozrywam powoli opakowanie. Z wahaniem odgryzam pierwszy kawałek, karmel wywołuje radość u moich kubków smakowych. Hmm, idealne drugie śniadanie. - Jest bardzo dobry.
     Brunet uśmiecha się, stale patrząc na drogę. Ma dość podzielną uwagę, by swobodnie ze mną konwersować.
     - Powinien być. Mam ich jeszcze kilka, bo zabrałem całą dużą paczkę,jadąc ostatnio do Nowego Jorku.
     Nigdy nie byłam w tym mieście - nie pojechałam na wycieczkę ze szkoły, bo było mi szkoda pieniędzy, który mogłam wydać na filmowy maraton i duży popcorn z największą colą - teraz jest jednym z punktów na mojej liście do zrobienia bądź odwiedzenia przed śmiercią. Dokonam tego, jak tylko moja córka będzie na tyle duża, by umieć posługiwać się kluczami i komórką, a najlepiej prowadzić samochód. Czeka mnie więc przynajmniej dziesięć lat zbierania pieniędzy na zrealizowanie tego zamiaru.
     - Masz tam jaką rodzinę? - pytam, opierając się wygodnie o siedzenie i zajmując dalszą konsumpcją batonika.
     - Tak, ciotkę i dwójkę kuzynostwa. Jestem ojcem chrzestnym dwuipółletniego syna kuzyn. Ma na imię Patrick i jest całkiem uroczym chłopcem, który uwielbia te właśnie smakołyki. - Wskazuje palcem na ostatki batonika w mojej ręce. - Jego mama, Rose, nie pozwala mu jeść ich za często, a że mały jest w nią zapatrzony, to się słucha. Muszę przyznać, że jak na tak młodą mamę, Rose bardzo dobrze sobie radzi z wychowaniem trójki dzieci. - W jego głosie słychać prawdziwy zachwyt i uznanie. - Patrick ma dwie siostry - dodaje, jakby to miało rzucić nowe światło na to, co mi właśnie powiedział.
     Zakładam przed sobą ramiona.
     - Bez urazy, ale brzmisz tak, jakby ta cała Rose ci się podobała. Durzysz się w niej?
     Mój nauczyciel z podstaw psychologii w ogólniaku tłumaczył nam, że kiedy czujemy zażenowanie, robi się nam cieplej, więc staramy się dotknąć czegoś o niższej temperaturze. Zazwyczaj jest to płatek ucha. Mając taką wiedzę, nie jestem zaskoczona, gdy agent unosi jedną dłoń, a jej palce przytyka do narządu słuchu.
     Uśmiecham się pod nosem.
     - Co?! Nic z tych rzeczy! - zapiera się właściciel błękitnych oczu. - Po prostu bardzo ją szanuję. Uważam, że jest niesamowitą kobietą, a mój kuzyn nie mógł lepiej trafić. Gdybyś znała historię ich związku, zrozumiałabyś, dlaczego tak bardzo cieszę się ich szczęściem.
     Mój uśmiech zamienia się w lekko ironiczny.
     - Chętnie o tym posłucham.
     Robben hamuje gwałtownie, gdy z ulicy podporządkowanej wyjeżdża szybko sportowe ferrari, a jego kierowca pokazuje nam środkowy palec.
     - Co za fagas - Matt komentuje krótko tę sytuację, po czym zerka na mnie. - Naprawdę chcesz, bym ci opowiedział historię ich miłości?
     - No pewnie.
     W kącikach ust mężczyzny czai się lekki uśmiech.
     - W takim razie zapraszam cię na drinka do Green Ivy. Co ty na to?
     Patrzę na niego długo, by to poczuł i także na spojrzał. Kiedy to czyni, odzywam się tonem, który ma brzmieć jak u nastolatki liczącej na randkę.
      - Bardzo chętnie, ale dopiero, gdy śledztwo się zakończy. A teraz jedź pan szybciej, chcę jeszcze wrócić dzisiaj do pracy.
     Matt śmieje się cicho pod nosem, ale spełnia moje polecenie i dodaje - w granicach rozsądku - trochę gazu.
    Wyglądam przez okno podczas jazdy, krajobraz za nim jest inny od tego, który zapamiętałam z poprzednich wojaży. Spoglądam na agenta, ten zerka na mnie.
     - Coś nie tak? - pyta.
     - Gdzie my jedziemy?
     Dobrotliwy uśmiech nie pasuje mi zbytnio do tego mężczyzny.
     - Tam, gdzie nakazał Pete. Do biura rejonowego FBI. Jednego z dwóch w tym mieście, bo to stolica stanu.
     Mimo wplątania się w tę sprawę - bez mojej zgody, oczywiście - nie poświęciłam ani chwili, by zorientować się pobieżnie w hierarchii i budowie tej organizacji rządowej. Zbytnio nie interesowało mnie, co takiego agenci federalni robią na co dzień w pracy. Szczerze, to nadal nie za bardzo mnie to ciekawi, ale wiem, że muszę przejść przez próg ich siedziby.
     Czy naprawdę nie mogę się już uwolnić od tej sprawy? Tak bardzo o to proszę!
     Nie patrzę na timer na tablicy rozdzielczej, nie wiem, jak długo jedziemy. Pomimo zjedzonego batona mój żołądek jest pusty, dodatkowo zawiązuje się w ciasny słupek. Skąd nagle ten stres? Przecież nic poważnego nie może się wydarzyć w miejscu, gdzie co krok spotyka się urzędnika-wojownika państwowego.
    Chyba że nagle wtargną terroryści i zajmą to miejsce, zabijając kilka osób, a resztą biorąc na zakładników. Wówczas będzie się bać.
      Robben zjeżdża w prawo, kieruje samochód na parking podziemny. Wzdrygam się pod wpływem sztucznego światła licznych latarni rozmieszczonych w regularnych odstępach nad miejscami parkingowymi i przejazdami. Przełykam ślinę. Po raz kolejny w tym tygodniu czeka mnie zakosztowanie zupełnie innej rzeczywistości.
     No ile można?!
     Biorę głęboki wdech, co nie uchodzi uwadze Matta.
     - Co jest? Tylko mi nie mów, że stresuje cię wejście do siedziby śledczych federalnych. Wierz mi, nie ma w niej nic nadzwyczajnego. Moim skromnym zdaniem jest nawet brzydsza od posterunku, gdzie stacjonuje porucznik Jake Wilson. Ale to pewnie kwestia gustu.
     Na usta ciśnie mi się pytanie, czy wie, że gada zdecydowanie za dużo jak na trzydziestoletniego - chyba - mężczyznę, ale gryzę się w język. Nie pora teraz na bycie złośliwym czy uszczypliwym. Pora, bym opowiedziała Carlsonowi, czego byłam znowu świadkiem, i wróciła do swoich obowiązków. W końcu Raj potrzebuje swojego twórcy, nie mogę ot tak schodzić z warty, kiedy ktoś inny tego chce.
     Dlaczego więc pojechałam z Mattem?
     To pytanie będzie wisiało mi w głowie, dopóki nie znajdę sensownego wyjaśnienia, którego mogłabym się trzymać.
    Opuszczamy pojazd, brunet prowadzi mnie alejkami do jednego z bocznych wejść. Zanim tu dojechaliśmy, nie przyglądałam się kolejnym mijanym posiadłościom, nie wiem więc, gdzie tak właściwie się znajduję. Następnym razem muszę baczniej przyglądać się otoczeniu.
     Matt otwiera przede mną drzwi, na jego ustach czai się delikatny uśmiech.
     - Zapraszam panią.
     Poza gadulstwem cechuje go olbrzymi aktorski talent do czynienia z każdej sytuacji iście teatralnej sceny. Z jakiej choinki urwał się ten mężczyzna?
     Schodami wspinamy się na drugie piętro, Matt chwyta mnie za łokieć i prowadzi przez kolejne drzwi. Myślałam, że wejdziemy jak normalni ludzie, by ochroniarze mogli użyć na mnie wykrywacza metali i dać mi identyfikator. Zamiast tego docieramy na mały hol.
       Czuję się zdezorientowana, Robben ciągnie mnie, dopóki nie staniemy przed tablicą z napisem Federalne Biuro Śledcze. Tuż obok są szklane drzwi, za którymi dostrzegam liczne biurka.
     Zerkam na bruneta, ten cały się rozpromienia.
     - Witaj w naszych skromnych progach, Phoebe. A teraz chodźmy do Petera, niech posuszy nam głowy.
     Szklane drzwi odsuwają się na boki, a do mnie docierają rozmowy, dźwięk dzwoniącego telefonu oraz zapach kawy.
     A więc tak to wygląda. Sprawdźmy, jak bardzo jest to interesujące.


Wydaje mi się, że główne postaci, Phoebe i Matt, są już lepiej zarysowane. Przyznaję, że coraz lepiej mi się o nich pisze. Mam tylko nadzieję, że nie czeka mnie z nimi żaden kryzys. Jeden z tekstów Robbena to słowa wyrwane z ust Sakuri Haruki z "Close Range Love". Tak samo jak i opis tego, co robi zażenowany człowiek. Moja miłość do tego live action jest przerażająca.

2 komentarze:

  1. Chwila przerwy w nauce na ostatni egzamin, więc przybywam do raju!
    Moment, w którym nagle Matt odsuwa firankę mnie rozwalił, tak samo jak rozmowa przez telefon buahaha. Mi też się w sumie zachciało śmiać. Dobra akcja!
    Matko, znowu zabierają Phoebe na komendę? Biedna.
    OMATKOMATKOMATKO! Wspomnienie o ROGANIEEEEEE! AAAA! Uroczo <3
    Widzę, że w końcu pomiędzy tą dwójką zaczyna się coś rozkręcać. Powoli, bo powoli, ale bardzo mi się to podoba! Czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  2. Phoebe jest zaskoczona reprymendą, którą dostała od dyspozytorki, a ja wcale. Kolejność jest jedna – najpierw swoje bezpieczeństwo, a potem bezpieczeństwo innych. I Phoebe powinna najpierw zadzwonić na policję, a dopiero potem na pogotowie. No ale skoro policja z nią jest, to jasne, że zadzwoniła tylko na pogotowie. Także zachowanie dyspozytorki jest dla mnie jak najbardziej zrozumiałe. Ona nie musiała wiedzieć, że Matt zakuwa już gościa w kajdanki. Szkoda tylko, że nie napisałaś w jaki sposób go obezwładnił. To byłoby ciekawsze niż rozmowa Phoebe z pogotowiem :D
    Zastanawiam się czemu ktoś zaatakował wdowę po zmarłym. Może miała jakieś ważne informacje i ktoś chciał ją po prostu uciszyć? A może mogła w jakiś sposób wydać mordercę lub naprowadzić na jego ślad? Tak czy inaczej, mam nadzieję, że kobieta przeżyje i złoży zeznania. No i że ten facet powie, dlaczego wszedł do jej mieszkania.
    Idę dalej i ściskam ;*!

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własną odpowiedzialność!