niedziela, 10 grudnia 2017

18 Spotkanie z winą



        Gdyby ktoś kazał mi powiedzieć, za co najbardziej uwielbiam i kocham moją mamę, bez mruknięcia okiem odpowiedziałabym: za życie, które mi dała, i wychowanie, jakie od niej odebrałam. Od zawsze uważałam ją za cichego bohatera. Od najmłodszych lat widziałam, co i jak wiele poświęca, by niczego mi nie brakowało. Dała mi tyle miłości i swojej uwagi, czasu oraz słów, że nie sądzę, bym kiedykolwiek zdołała odwdzięczyć się jej za to, co dla mnie zrobiła.
     To dlatego tak bardzo boli mnie serce, kiedy widzę jej łzy i słyszę jej szlochanie. Tak, jak obiecała, wróciła do mnie chwilę po tym, jak z mojego pokoju wyszedł doktor McMilan, usiadła na tym samym krzesełku ci wcześniej, chwyciła mnie za dłoń i zaczęła płakać. Nie tego od niej chciałam, wiedziałam jednak, że w ten sposób stara się oczyścić samą siebie. Milczałam więc i cierpliwie czekałam, kreśląc kciukiem kręgi na jej dłoni.
     Kiedy dochodzi do siebie, z nosa prawie leci jej wodospad, jej oczy są czerwone, a jej ramiona się trzęsą.
     Wyciągam się lekko na łóżku, byle dosięgnąć chusteczek leżących na blacie stolika nocnego i podaję je rodzicielce. Nie od razu dostrzega to, co robię, potrzebuję zwrócić jej uwagę na swoje działania.
     - Wytrzyj nos, mamo. Chyba nie chcesz, by tusz za bardzo ci się rozmazał.
     Tak właściwie to Cassidy nie przykłada, jak i nie przykładała, zbyt wielkiej wagi co do makijażu. Zawsze była ładna, do tego starzała się powoli. Kiedy tak na nią patrzeć, dochodzę do wniosku, że mama wcale nie wygląda na moją mamę, raczej na siostrę, do tego mocno rzuca mi się w oczy, po kim Jennifer odziedziczyła wygląd. Tylko ja nie pasowałam do tego grona pięknych kobiet rodu Rosenberg. Pewnie to zasługa tego, że w żaden sposób nic mnie z nim biologicznie nie łączy.
     Mama sięga po jedną chusteczkę i wypełnia moje polecenie. Powoli się uspokaja, już nie trzyma tak mocno, rozpaczliwie mojej dłoni. Nadal kręcę kciukiem kółka, oddycham głęboko. Naprawdę jestem już gotowa usłyszeć jej historię.
     Ale jak wiadomo, jak się czegoś chce, to się to dostaje albo i nie. W moim przypadku ta druga opcja pojawia się najczęściej, w tym przypadku też tak jest.
     Cassidy również jest gotowa, już otwiera usta, by wydobyć z nich pierwsze słowo swojej opowieści, kiedy ktoś puka do drzwi i narzucając odwleczenie w czasie tego, co tak dla mnie istotne.
     Wymieniam z mamą spojrzenie. Nikogo się nie spodziewam, a z tego, co wywnioskowałam, agenci federalni nie wybierali się do mnie tak szybko z kolejną wizytą w ramach przesłuchania. Czyżby jednak się pospieszyli?
     Cassidy przez chwilę patrzy na mnie, jakby coś na mojej twarzy mogło być wskazówką do tego, kto kryje się po drugiej stronie drzwi. Chyba coś przychodzi jej na myśl, bo zaczerpuje nagle powietrza.
     - No przecież dzisiaj piątek - mamrocze pod nosem, a ja wciąż nie wiem, i ci chodzi. - Dzisiaj Sophie jedzie do Parkerów.
    Przez sekundę przyswajam słowa rodzicielki, po czym zaskoczona otwieram usta.
    To dzisiaj? Moja córka jedzie do swoich dziadków na weekend w odwiedziny. Doskonale pamiętaj, jak ustalaliśmy z Joelem termin, ale wydawało mi się, że na tę podróż jest jeszcze czas.
     Tylko że ja część z tego czasu starałam się nie wpaść w ręce czyhających na moje życie ludzi, a przez ostatnie dwa dni właściwie o nie walczyłam. Nie miałam jak zajmować się córką. Poczucie niedopełnienia obowiązków opada mi na plecy i przygniata do kołdry. W gardle tworzy mi się kula, której za nic nie jestem w stanie przełknąć. 
     Jeśli do moich oczu napłyną jeszcze łzy, to naprawdę się załamię.
     Nie czekając na jakikolwiek znak zgody z mojej strony, mama przyjmuje na twarz uśmiech i zaprasza do środka.
     - Proszę wejść!
     Jej głos jest silny, ciepły i melodyjny. Osobie, której jeszcze dwie minuty temu nie było w pokoju, ciężko będzie uwierzyć, że Cassidy Rosenberg przed chwilą płakała, zawodząc nad swoim życiem.
     Z łóżka, przykryta kołdrą, która robi się niebotycznie ciężka, obserwuję, jak do sali wchodzi Sophie ze swoim tatą, a za nimi, kilka kroków z tyłu, także młoda kobieta. Rozpoznaję ja,jestem trochę zdziwiona, że ją tu widzę.
     Patrzy na mnie i stara się uśmiechnąć, lekki kiwa głową na powitanie mnie u Cassidy.
     - Dzień dobry.
     Joel wygląda, jakby z piersi spadł mi ogromny ciężar. Przystaje przy mojej mamie i lekko się kłania.
     - Dzień dobry, Cassidy.
     Mama wstaję i przytula go na powitanie. Ładnie to wygląda, ale mnie interesuje tylko jedna osoba w tym pomieszczeniu.
     - Mama! - Dziewczynka podbiega do mnie, prawie wspina się po meblu, byle tylko znaleźć się bliżej mnie. Widok godny łamania serca. - Cieszę się, że cię widzę! Jak się czujesz?
     Nie tak powinna brzmieć sześciolatka. Nie tak dojrzale, jakby żyła znacznie dłużej niż wskazuje na to jej metryka.
     Również szczęśliwa, że znowu ja widzę, przytulam córkę do siebie i wzdycham jej zapach. Tak bardzo się za nią stęskniłam.
     - Cześć, Sophie. Czuję się już lepiej, dziękuję. A co u ciebie? Jak szkoła? Cieszysz się, że jedziesz do dziadków?
     Także mnie ściska, a do mnie wracają wspomnienia tego, jak tuliłam ją do siebie, kiedy była już na tyle silna, by opuścić inkubator i szpital, i by udać się do domu. Bałam się, że nagle zniknie, dlatego delikatnie, acz stanowczo przyciskałam ją do piersi. Czasami trudno było mnie od niej oderwać, tak bardzo chciałam mieć ją przy sobie. 
     Teraz też bym chciała, choć wiem, że jest już dość duża i potrafi w pewnej części sama o siebie zadbać. 
     - Wszystko w porządku. - Uśmiecha się, pokazują swoje szczerbate uzębienie. - Pani powiedziała, że mogę już startować w najbliższym konkursie szkolnym ze swoimi rysunkami, muszę tylko poczekać na tematykę i termin oddawania. Poza tym Julie pokłóciła się z Melindą o budyń podczas małego pikniku na zakończenie pierwszego miesiąca szkoły, a Oliver Butler powiedział, że on rzuca szkołę i zostaje śmieciarzem, bo to mu się bardziej podoba.
     Czwórką dorosłych zgodnie wybuchamy śmiechem. Może nie są to jakieś bardzo interesujące rzeczy, ale zaangażowanie Sophie w opowiedzenie o tym, co się wydarzyło, jest po prostu tak urocze, że nie da się inaczej zareagować.
     Głaszczę ją po głowie i uśmiecham się do niej.
     - Mam nadzieję, że ty jesteś grzeczniejsza od swoich szkolnych kolegów.
     Sophie zakłada przed sobą ramiona i wydyma usta, że oburzona tym, co mogę sobie o niej myśleć.
     - Ależ oczywiście, mamo. Nie rozrabiam, robię wszystko, co pani każe, ostatnio nawet zjadłam zielony groszek, który napatoczył się w kanapce, którą pani mi zrobiła. Nie uważasz, że to prawdziwe poświęcenie?
     Ponownie się śmieje i całuje córkę w czoło.
     - W takim razie bardzo się cieszę, że jesteś grzeczna, miło mi to słyszeć.
     Kątem oka rejestruję ruch - Joel podchodzi bliżej, stoi po drugiej stronie mojego łóżka, gdzie do tej pory nikt nie stał. W jego oczach kryje się troska. To bardzo miłe.
     - Na pewno nic ci nie jest?
     Uśmiecham się i kręcę głową, by zaprzeczyć wszelakim wątpliwościom. Naprawdę czuję się już lepiej, toksyny opuszczają systematycznie mój organizm, powoli nic mnie nie zatruwa.
     - Tak, możecie spokojnie jechać, nic mi nie będzie. - Spoglądam na córkę i jeszcze raz całuję ją w czoło. - Zachowuj się u dziadków i baw dobrze, zrozumiałaś?
     Mała unosi rękę i salutuje mi jak żołnierz, na co wybucham - trzeci raz w ciągu kilku minut - śmiechem. Nie wiem, gdzie to podpatrzyła, ale wyszło jej to świetnie. Moja mała aktoreczka.
     - Tak jest, kapitanie mamo!
     Całuję ją w policzek, patrzę, jak schodzi z łóżka i podchodzi do Skye, która uśmiecha się delikatnie i milczy.
     Nie sądziłam, że Joel zwiąże się z kimś takim. Myślałam, że będzie szukał dziewczyna bardziej przebojowej ode mnie, a spotyka się z cichą studentką pedagogiki, która w ogóle nie wygląda na kogoś, kogo można spotkać w nocnych klubach na imprezach.
     Uśmiecham się do niej i kiwam jej głową. Chyba wie, co chcę przez to pokazać, bo również się uśmiecha i mówi:
     - Proszę się nie martwić, będziemy mieć ją na oku.
     Joel pochyla się nad moim łóżkiem i przytula mnie do siebie lekko.
     - O nic się nie martw - szepcze mi do ucha. - Zadbamy o wszystko, a ty wracaj do zdrowia.
     - Dobrze. Pozdrów swoich rodziców
     Całuje mnie w policzek, później cała trójka żegna się z moją mamą i wychodzi z pokoju, by zapakować się do samochodu i ruszyć do Wirginii. Będę przez te kilka dni tęsknić za swoim dzieckiem, ale cieszę się jednocześnie, że choć przez chwilę znajdzie się z dala od tego galimatiasu. Przynajmniej ona będzie bezpieczna.
     Zostajemy w pokoju same z mamą. Milczymy, jakbyśmy obie poszukiwały w swoich głowach słów, które należy teraz wypowiedzieć. Czekamy na to, która pierwsza zbierze odwagę i uwolni swój głos. 
     Nie chcę nią być. Nie chcę, bo wiem, że wraz ze słowami popłyną łzy żalu i poczucia winy - moja córka przez kilka dni musiała drżeć o moje życie, a teraz, kiedy wróciłam do żywych z całym arsenałem cech przypisanych człowiekowi, ona wyjeżdża i dzielić nas będą liczne kilometry. Jaka matka na moim miejscu nie czułabym się źle? Chyba tylko wyrodna.
     Cassidy pochyla się do przodu i znowu chwyta za moją dłoń. Jest ciepła, paznokcie ma obcięte, a skórę suchą. Te dłonie tyle pracowały, bym ja miała godne życie. 
     Unoszę te dłonie i całuję, chcąc podziękować za wszystko, co kiedykolwiek dla mnie zrobiła.
     - Przepraszam - szepcze, a jej głos się łamie. Wyczuwam kolejne łzy napływające jej do oczu. - Przepraszam, że to wszystko tak nagle na ciebie spadło. Powinnam cię ostrzec na czas. Przepraszam, moje dziecko.
     - Nie bardzo rozumiem, o czym mówisz, mamo.
     Przełyka ślinę i patrzy na mnie przepraszająco. Dawno nie widziałam, by ktokolwiek patrzył na mnie w ten sposób.
      - Ja... Dobrze wiedziałam, kim jest Alan, zanim za niego wyszłam - szepcze, a mnie przechodzą dreszcze. - Wiedziałam, że znał Waltera i że wiąże się ze mną głównie po to, by utrzeć nosa twojemu ojcu. Wiedziałam, że mają jakąś wspólną przeszłość, ale zbytnio o to nie dbałam. Zakochałam się w nim, myślałam, że przy jego boku moje życie wreszcie się ułoży, a ty będziesz wychowywana przez kogoś, kto zdołał ci choć trochę pokochać niczym ojciec. Przepraszam, wybacz mi, córeczko.
     Patrzę na mamę, a przez moje serce przechodzi ostrze - tak się właśnie czuję, poznając tę historię. 
     Rodzicielka chciała, byśmy obie były szczęśliwe, mając i tworząc z kimś rodzinę. Żadna z nas nie mogła się spodziewać tego, co wydarzy się po ponad dwudziestu latach. Choć Cassidy była bardziej świadoma tego, w co nas obie wpakowała.
     Milczę, trzymając mamę za rękę. Nie znajduję w głowie słów, które mogłabym wypowiedzieć, a które nie zabrzmiałyby oschle lub obojętnie. 
     Poznaję ciężar winy mamy, ale nie potrafię współczuć jej tak, jak powinnam. Dała się omamić miłości, której desperacko pragnęła, uchroniła mnie przed losem niechcianego dziecka, dała mi ojczyma i siostrę, ale znała Alana, wiedziała, z kim ma kontakt, w jakich kręgach się obracał. A mimo to zaryzykowała.
     Nie wiem, czy będąc w jej sytuacji, też bym tak postąpiła.
     Choć czy właściwie nasze sytuacje bardzo się od siebie różnią? Też jestem matką wychowującą dziecko, jego ojciec widuje się z nim dwa razy w miesiącu, to ja zarabiam, by Sophie niczego na co dzień nie brakowało. Jak na to nie patrzeć, popełniam te same błędy, co moja mama, choć w może nieco innych okolicznościach. Pytanie, czy chce dojść do tego samego punktu co ona teraz? Raczej nie.
     Moje milczenie chyba się mamie nie podoba. Nachyla się ku mnie, starając się złapać mój wzrok, ściska mnie mocniej za rękę.
     - Phoebe? Proszę, spójrz na mnie. Powiedz coś. Phoebe.
     Patrzę na nią i czuję napływające do oczu łzy. Nie zamierzam płakać, nie czuję na to chęci, dlatego mruganie szybko, byle pozbyć się tej napływającej wody i zachować kamienną twarz.
     - Co mam ci powiedzieć, mamo? - pytam. Naprawdę potrzebuję wskazówki, w jakim kierunku mają biec moje myśli, inaczej mogę zwariować. - Mam na ciebie krzyczeć dlatego, że związałaś się z człowiekiem, który nie należy do aniołków? Mamo, to była twoja decyzja, nie moja.
     - Ale obie musimy za nią płacić - zauważa i znowu łka.
     Nie dołączam do niej z płaczem, zamiast tego czuję zmęczenie. Mimo to jestem w stanie wysłuchać tego, co jeszcze może mieć mi do powiedzenia.
     - Nie sądziłam, że Alan nadal może mieć jakieś związki z mafią - mówi cicho, muszę się naprawdę skupić, by usłyszeć i rozróżnić słowa. - Po narodzinach Jennifer przestał wychodzić z tak zwanymi kolegami na spotkania, wolał siedzieć w domu z wami, z rezydenta został lekarzem kardiologii, powoli zdobywał uznanie i szacunek przełożonych oraz pacjentów. Myślałam, że porzucił to, co było u niego największą wadą, i stał się mężem oraz ojcem, którego dla was obu chciałam.
     - I przez wiele lat się udawało - mówię, na co Cassidy uśmiecha się przez łzy. - Tylko dlaczego to nie mogło trwać wiecznie?
     Bo niewiele rzeczy może wiecznie trwać. Jeśli już posiada tę zdolność, człowiek w żaden sposób nie może tego kontrolować, choćby bardzo się starał. 
     Nie mówię tego jednak głośno, mama powinna sama dojść do podobnych wniosków.
     - Wrócił do swoich nawyków wcześniej, niż możesz myśleć, Phoebe. - Patrzy na mnie, a ja po raz kolejny w życiu zastanawiam się, czy dobrze się stało, że dostałam po niej kolor oczu. Gdybym miała je po ojcu, może szybciej poznałabym prawdę o adoptowaniu przez Alana, a nie doszła do tego po wykonanych osobiście testach genetycznych. - Już na początku tego roku umówił się na spotkanie z jakimś starym znajomym. Podał mi jego nazwisko, ale w ogóle tego mężczyzny nie kojarzyłam. Nie przyszło mi jednak do głowy, że może być kimś związanym ze wcześniejszym życiem Alana.
     No tak. Nie potrafimy spodziewać się niespodziewanego, nie mogę więc wymagać od mamy, by zawsze wiedziała, z kim umówił się jej mąż. W końcu nie jest jasnowidzem, prawda?
      - Byłaś wtedy zajęta Rajem... i Sophie, bo była przeziębiona, dlatego nic ci nie powiedziałam. A chyba właśnie wtedy zaczęli coś planować. - Wzdycha, co po całym jej płaczu brzmi trochę nie na miejscu. A w każdym razie dziwnie. - Powinnam ci powiedzieć, że coś się dzieje, ale potem Jennifer się zaręczyła i jakoś tak nie było okazji. Przepraszam jeszcze raz, to moja wina, że to wszystko tak się potoczyło.
     Ściskam jej dłoń, teraz to pochylam się do przodu.
     - Nie, mamo - mówię stanowczo, twardo. - To nie jest twoja wina. Nie możesz tak myśleć, rozumiesz? To Alan mnie zaatakował, to mafia, o której zupełnie nic nie wiem, próbuje mnie z jakiegoś powodu dorwać. Ty nic nie zrobiłaś. Rozumiesz? Niczym nie zawiniłaś.
     Moje słowa chyba jej nie przekonują, choć włożyłam w nie tyle serca. To trochę przykre, dlatego próbuję jeszcze raz.
     - W tym, co teraz dzieje się w moim życiu, a po części i w twoim, nie dostrzegam twojej winy, mamo. Przecież starałaś się mnie chronić. Nie mogłaś przewidzieć, co się wydarzy, nie masz mocy panowania nad losami innych ludzi. Nie przepraszaj mnie więc. Proszę.
     Jest już lepiej, połowiczny sukces został osiągnięty - tak wnioskuję po tym, jak kiwa głową, kiedy kończę mówić. 
     Podejrzewam, że wciąż będzie się obwiniać, ale świadomość, że ja nie uważam jej za winną, może choć trochę ukróci jej wyrzuty sumienia.
     - Chyba masz rację. - Wypuszcza moją dłoń, by utrzeć swoją twarz z pozostałości łez. - Nie jestem złą mamą, prawda? - pyta, patrząc na mnie błagalnie.
     Nie pozostaje mi nic innego, jak pochylić się jeszcze bardziej i mocno ją do siebie przytulić.
     - Oczywiście, że nie jesteś. Tak naprawdę to uważam cię za najlepszą mamę, jaką mogłam sobie wymarzyć. Kocham cię, mamo - mówię i całuję ją w policzek.
     - Ja też cię kocham, Phoebe.
     To ładna chwila, dość wzniosła, głupio mi jest, kiedy przerywa ją głośne burczenie dochodzące z mojego brzucha. Śmieje się nerwowo, pąsowieję.
     - Głupio wyszło - mamroczę, na co mama uśmiecha się szczerze.
     - Nic nie szkodzi. Ale przecież ty nic nie jadłaś, prawda?
     Pokazuję jej prawą rękę, na zewnętrznej stronie dłoni wdzięcznie prezentuje się wenflon.
     - Przecież mam kroplówkę.
     - Ale normalne jedzenie też powinnaś zjeść - zauważa.
     Wstaje i kieruje się do drzwi.
     - Zaraz zapytam doktora, czy możesz coś zjeść. I nie protestują, ostatnio naprawdę źle się odżywiałaś.
     Przewracam oczami, ale też się uśmiech. Lubię, kiedy Cassidy się o mnie troszczy, choć może tego za często nie okazuje.
     - Wiem. Dziękuję.
     Mama zerka na mnie i uśmiecha się.
     - Za chwilę wracam.
     Słyszę, jak wychodzi. Opadam na poduszkę i przymykam oczy. Jestem zmęczona, ale i szczęśliwa, że porozmawiałam z mamą. Mam nadzieję, że czuje się trochę lepiej, kiedy wie, że za nic ją nie obwiniam. Powinna czuć się lepiej.
     Mój stan za to daleko jest od idealnego. Teraz, kiedy z Cassidy coś sobie wyjaśnilyśmy, to, co się dzieje, powinno jawić się odrobinę jaśniej, ale tak nie jest. Wciąż jest tyle niewiadomych, nadal mam tyle pytań w głowie. 
    Do tego wciąż nie zjawił się tu nikt z federalnych, by wypytać mnie, co się wydarzyło, przedstawić jakieś podejrzenia, dlaczego ojczym próbował mnie zabić. Chciałabym móc to jakoś poukładałam, stworzyć puzzle z tych informacji, ale wciąż brakuje wielu elementów, by tworzyły całość.
     Rozmyślam o tym, gdzie ostatnimi czasy zawędrowałam ze swoim życiem, a minuty upływają. Mama nie wraca, może próbuje ustalić z McMilanem jakiś specjalny posiłek dla mnie. Czerpię z chwilowej samotności, odpływam myślami w dalekie regiony.
     To dlatego nie wiem, kiedy ktoś wchodzi do pokoju. Zauważam go dopiero wtedy, gdy uderza dłonią w ramę łóżka.
     Krzyczę, kiedy dostrzegam broń wepchnięta za pasek spodni. A potem mogę jedynie patrzeć i nie dowierzać, że wciąż jest żywy, choć przecież zginął.
     Przyszedł, jak wtedy. I jak wtedy udaje cień, by nikt go nie zauważył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własną odpowiedzialność!