sobota, 10 lutego 2018

20 Spotkanie z postępem




     Peter ma mały problem z tym, jak zwracać się do Phoebe: na ty czy na pani, należy wybaczyć mu to niezdecydowanie i z przymrużeniem oka patrzeć na to, jak miesza ze sobą obie formy.
______________________________________________________


     Czas. Nie jest rzeczą, stanowi coś, czego nie jesteśmy, nie byliśmy i chyba nigdy nie będziemy w stanie kontrolować. Coś poza naszą władzą, co nigdy nie wydarzy się ponownie. Nieprzerwana linia prosta, z której być może nie istniejące odgałęzienia mogą świadczyć o istnieniu światów równoległych, ale co do czego nie ma pewności, bo nie istnieją odpowiednie badania, by z całą pewnością to potwierdzić.
     Czas. Mija, choć może nam to nie odpowiadać. Mija i przynosi odpowiedzi albo nowe zagadki, które ludzkość ma do rozwiązania. Przynosi nowe sytuacje, okoliczności, które mogą zaważyć na życiu wielu ludzi. Istnieje, a my w nim trwamy, choć trwa to zaledwie ułamek jego istnienia.
     Ten mijający w szpitalu powoli doprowadza mnie do szału. Bawi się ze mną, przyspieszając, gdy śpię, i zwalniając, kiedy przytomna siedzę w łóżku i staram się czytać, zamiast martwić o to, że Sophie może być w jakimś niebezpieczeństwie. Albo mama. Albo Jennifer. Lub Kim i Heath, którzy ponoć radzą sobie z kawiarnią i nie mają żadnych problemów. Czas, który upłynął od dziwnego ataku na ulicy i próby morderstwa z rąk Alana, sprawił, że jestem coraz dalej od życia, które do tej pory prowadziłam. Powoli zaciera się pamięć o tym, jak wyglądały poranki, kiedy robiłam śniadanie córce, budziłam ją, po czym pędziłam do pracy. Tęsknię za smakiem kawy i szelestem kartek książek, które są układane przeze mnie na wyczekujących ich obecności regałach. Nie wiem, kiedy mają się zjawić dostawy, nie wiem, czy nie zalegamy z jakimiś płatnościami. Jedyne, co wiem, to to, że coraz bardziej się boję, jestem zła i mam ochotę się na kimś odegrać. Tylko jakoś nikt na razie nie chce mi tego ułatwić.
     Kiedy ósmy raz czytam ten sam akapit pozostawionej przez kogoś w szufladzie szafy książki przygodowej i w takim samym stopniu co wcześniej nie dociera do mnie to, o czym ona prawi, zamykam ją i odkładam na stolik. Obok niej, na talerzyku, spoczywają dwie dorodne pomarańcze, które zostawiła mi mama. Nie wiem, kiedy je kupiła - kiedy rozmawiałyśmy, nie widziałam, by miała coś w torebce, a jak wróciła po kawie, pokazała mi je z uśmiechem i pozostawiła, zanim wyszła do pustego mieszkania. Sophie pojechała do dziadków, Alan zniknął, poszukiwany przez odpowiednie służby, a Jennifer chyba nie została o niczym poinformowana. Ani razu nie odwiedziła mnie w szpitalu, choć trochę już w nim leżę. Trochę mnie to smuci, ale z drugiej strony nie chcę dostarczać jej więcej zmartwień, w końcu ma na głowie przygotowania do ślubu.
     Wzdycham ciężko, potwornie sfrustrowana tym, co się dzieje w moim życiu. Ktoś kiedyś powiedział, że człowiek może być kowalem swojego losu. No chyba ja się do tego grona wybrańców nie kwalifikuje, bo ledwie udało mi się zapanować nad kawiarnią i życiem osobistym, a tu jedno morderstwo wszystko popsuło.
     Nie powinnam myśleć źle o kimś, kto został zabity w wyniku jakiś porachunków, ale jestem wściekła na Johna Kudrycka, którego nigdy nie poznałam, za to, że musiał umrzeć akurat na progu Raju. Ciekawe, czy bym tego świadomy. To trochę ironiczne - umrzeć przed miejscem o takiej nazwie, nie mogąc za bardzo liczyć na to, że wejdzie się do niego nawet po śmierci.
     Zbaczam ze swoimi myślami na tereny, gdzie nie bardzo chce być, ale nie wiem, co na to poradzić - w sali, gdzie po wypisaniu Irmy pozostaję sama, naprawdę nie ma zbyt wielu rozrywek. Ile można patrzeć na zegar lub wykrzywiając głowę, zerkać w stronę okna. Wystarczająco wiele razy, by powoli dotykać opuszkami palców niewidzialnego bytu nazywanego chandrą lub dołkiem. Do depresji jeszcze nie bardzo daleko, a przynajmniej wierzę, że na razie dzieląca nas odległość jest na tyle duża, bym mogła czuć się bezpiecznie.
     Jestem gotowa krzyczeć i swoimi wrzaskami kogoś przywołać, byle tylko nie być sama i móc z kimś porozmawiać - użycie przycisku wzywającego pielęgniarkę wydaje mi się być słabym rozwiązaniem. Jestem tu uwięziona, doktor McMilan nie zgodzi się na moje wypisanie, nie wiem o tym, co się dzieje na zewnątrz i zaczynam świrować. Krzyki mogą być dobrym początkiem wariowania.
     Już szykuję płuca do pierwszego ataku, kiedy ktoś puka do drzwi. Nie spodziewam się gości, kolejny potencjalny napastnik raczej nie zachowałby się tak kulturalnie. Zaciekawiona poprawiam się na łóżku, by siedzieć wyżej i mieć dobry widok na tego, kogo wpuszczę do środka.
     - Proszę.
     Akurat ich powinnam się spodziewać. Wreszcie się zjawiają. Agenci od siedmiu boleści.
     Nie powinnam tak myśleć o wchodzących do pokoju Carslonie i Robbenie, ale nie mogę powstrzymać się od sarkazmu i jadu. Dobrze, że jestem na tyle przytomna, by w porę ugryźć się w język i nie powiedzieć tego na głos, inaczej mogłoby być dla mnie nieciekawie.
     Słowami ich nie ranię, ale mogę użyć swojego spojrzenia i posłać w ich stronę gromy niczym Zeus, ci też czynię, kiedy zbliżają się do łóżka, obaj z poważnymi minami. Nie widziałam ich kilka dni i jestem zła, że przez tyle czasu nikt z biura się ze mną nie skontaktował, by o czymkolwiek poinformować, a naprawdę wątpię, by nie mieli żadnych poszlak ani podejrzanych. To przecież agenci federalni, do jasnej cholery! Na pewno mają umiejętności i sprzęt, by wyśledzić kogo trzeba. Dlaczego tak wolno im to przychodzi?
     - Dzień dobry - witam ich chłodno i zerkam w stronę okna, gdzie promienie tańczą na szybie. - W końcu postanowili panowie przestać udawać, że nie istnieję i się zjawili, tak? Bardzo to wspaniałomyślne.
     Matt wygląda na odrobinę zmieszanego, za to Peter nie daje po sobie poznać, by moje słowa w jakiś sposób go dotknęły. Pewnie tylko musnęły założoną przez niego maskę i opadły u jego stóp. Nieważne, to tylko pierwsza próba złamania ich i zmuszenia do przeprosin.
     - Dzień dobry, panno Rosenberg. Mam nadzieję, że czuje się pani lepiej?
     Prycham pod nosem. Oczywiście, że czuję się lepiej, przecież nikt nie próbował mnie tu zabić drugi raz. Chyba powinnam wznieść z tego powodu modły do jakiegoś azteckiego bóstwa z podziękowaniem za dar życia. 
     Wzbiera we mnie złość, ale nic z tym nie robię - lepiej będzie dać jej ujście teraz, niż kiedy znowu zostanę sama. Wolę niczego nie zniszczyć w pokoju, zanim go nie opuszczę, a coś mi mówi, że w chwili prawdziwej wściekłości mogłabym rzucać książką i pomarańczami.
     - Jak sam pan widzi, jestem w jednym kawałku, reaguje, odpowiadam i nawet sarkazm przychodzi mi bez problemu. To chyba o czymś świadczy, prawda?
     Nie często jestem w nastroju do otwartej ofensywy, ale czasami jest to jedyna droga, by nie dać się negatywnym emocjom wiszącym w powietrzu.
     Peter odchrząkuję i unosi dłoń, jakby chciał się nią podrapać po brodzie, opuszcza ją, zanim znajdzie się ona na wysokości jego szyi.
     - Rozumiem. Pragnę bardzo przeprosić za zwłokę z odwiedzeniem pani, ale zaistniały pewne okoliczności, które miały pierwszeństwo i których rozwiązanie musiało nastąpić w trybie natychmiastowym. Proszę o wybaczenie.
      - Czyżby agentka Moss została zdegradowana? - pytam, patrząc tak na jednego, tak na drugiego. - Czy może dostała tylko naganę za brak subordynacji i dopuszczenia do sytuacji zagrożenia życia lub utraty zdrowia u osoby, którą miała za zadanie chronić?
     - O to proszę się nie martwić, wobec postawy agentki Moss już są wyciągane odpowiednie konsekwencje.
     - Alleluja! Czyli że co? - ponawiam pytanie, bo nie uzyskałam na nie satysfakcjonującej odpowiedzi. -  Dostanie naganę za opuszczenie posterunku podczas warty? - pytam złośliwie, co robię z pełną premedytacją, by dać ujście nękającemu mnie uczuciu. - A może tylko pouczenie, by nigdy więcej tak nie robiła?
     Matt wygląda na speszonego, za to jego starszy kolega patrzy na mnie groźnie, jakbym właśnie dotknęła go swoimi słowami. Nie dbam o to, czy tak jest, w tej chwili jestem egoistką, której nie obchodzi, co czują innych.
     - Nie. Doskonale wiemy, jak karać swoich ludzi, kiedy zawinią, panno Rosenberg, proszę tak o tym nie rozmyślać.
     Czyli mam uwierzyć tylko temu, co mi mówi, i z tego wyciągnąć niby-fakt, że Julianne dostanie to, na co zasłużyła? Mimo chęci nie potrafię uwierzyć, chyba nie za dobrze u mnie ostatnio w wierzenie na słowa.
     - Dobrze - mamroczę, nie chcąc ciągnąć dłużej tematu, bo to może bardziej zdenerwować Petera. - Ale chyba nie po to tu panowie przyszli? Pewnie chodzi o zeznanie, w końcu ktoś chciał mnie zabić... - Z mojego gardła wydobywa się suchy chichot, który niczego nie daje, złość nadal we mnie siedzi. - Mam opowiedzieć cały tamten dzień czy wystarczy, jak od razu przejdę do opisu ataku?
     - Najpierw to my mamy ci coś do przekazania, Phoebe - odzywa się milczący do tej pory Robben i obchodzi część łóżka, by znaleźć się nie przede mną, ale obok, co lekko mnie dekoncentruje. Po co to czyni? Nie mam pojęcia, ale nie chcę, by zbliżał się bardziej, za dużo osób naruszyło już moją przestrzeń osobistą, a ja nie najlepiej na tym wyszłam.
     - Niby co takiego? Ktoś jeszcze, o kim nie wiem, czyha na moje życie przy wyjściu ze szpitala?
     Moje żarty zaczynają zahaczać o czarny humor, ale nic nie poradzę na to, że właśnie on najlepiej oddaje całokształt tego, co się dzieje w moim życiu. Boże, chyba nigdy nie narzekałam na swój los tak jak teraz, no ale ile można znieść, nim się zwariuje?
     Matt spogląda na kolegę, ten karci mnie wzrokiem, jakbym właśnie powiedziała coś bardzo nie na miejscu. Może i tak jest, ale jak wspomniałam, za bardzo nie dbam o to, co myślą w tej chwili inni.
     - Nie, nie o to nam chodziło - tłumaczy Matt, a ja teatralnie oddycham z ulgą.
     - Chwała Odynowi! - zakrzykuję, spoglądając w sufit i krzywiąc się przy tym lekko, bo coś mnie zakuło w boku.
     - Phoebe, proszę być przez chwilę poważną, to ważne, co mamy do przekazania - upomina mnie Carlson, a ja niewiele sobie z tego robię. Choć tym razem kultura i wpojone mi dobre wychowanie wygrywają z chęcią buntu. Odchrząkuję i spoglądam na Robbena. - Przepraszam. Proszę kontynuować.
     - Chcieliśmy ci przekazać, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż mamy progres w twojej sprawie. By mieć pewność co do naszej teorii, musisz nam odpowiedzieć na jedno pytanie.
     - A brzmi ono...?
     - Czy może nam pani powiedzieć, kto jest pani ojcem chrzestnym? - Peter patrzy na mnie wyczekująco, a ja milczę jak zaklęta, czekając, aż oznajmią mi, że to pytanie to żart k zadadzą właściwie.
     To nie następuje, na co marszczę czoło. Pytanie nie jest jakieś niewiadomo jak skomplikowane, ale zalatuje mi tu próbą żartu. W końcu miałam do czynienia z członkiem mafii, który mnie zaatakował, a jak wiadomo, każda taka grupa ma swojego Ojca Chrzestnego. Ja nie jestem częścią mafii, więc to pytanie nie bardzo mi odpowiada.
     - Nie wiem - odpowiadam. - Na pewno nie jest nim don Corleone, co może chodzić wam po głowie.
     Na twarzy Matta igra uśmiech, Peter za to wygląda tak, jakby chciał zapytać, czy z moją głową jednak na pewno wszystko jest dobrze. Doktor McMilan stwierdził, że nic wielkiego już mi nie dolega, teraz po prostu odpoczywam, dlatego muszę jeszcze leżeć w szpitalu. A przecież wie, że mam tego dość!
     - Nie dokładnie o to nam chodziło - wyjaśnia Carlson, a ja poprawiam się na poduszkach, bo trochę zjechałam na dół, skupiając się na czymś innym niż trzymaniem prosto pleców. - Według naszych informacji zostałaś ochrzczona w kościele katolickim dwa miesiące po swoich narodzinach.
     - Zgadza się.
     - Według tego wyznania chrzczone dziecko posiada kogoś takiego jak rodzice chrzestni. - No tak, przecież o tym wiesz. - Stąd też nasze pytanie: czy znasz nazwisko swojego ojca chrzestnego?
     Zastanawiam się przez chwilę nad odpowiedzią. Szukam w pamięci czegoś, co mogłoby być jakąkolwiek wskazówką. Przez myśl przebiega mi obraz mężczyzny, który brał mnie, czterolatkę, na ręce i podrzucał mnie aż do nieba, ale w tym wspomnieniu nie widzę jego twarzy, a między uszami nie odbija się żadne imię. Zamykam oczy, by skupić się jeszcze bardziej, ale to nic nie daje. Moja pamięć zawodzi, a ja z jękiem się poddaje.
     - Przepraszam, ale nie pamiętam. Wiem, że był ktoś taki, ale nie umiem powiedzieć, jak wyglądał ani jak się nazywał. Nie mam też żadnych zdjęć, które mogłyby pomóc - zostały zniszczone, kiedy ktoś splądrował nam mieszkanie, gdy ja i mama byłyśmy na spacerze. Miałam wtedy kilkanaście miesięcy, całe to zdarzenie znam tylko z relacji mamy. Przepraszam.
     Obaj agenci patrzą na mnie, a wyraz ich twarzy łagodnieje. U Robbena widzę też współczucie, jakby to, co mnie spotkało, nie było moją winą, a z czego ja nie zdawałabym sobie sprawy. Nie lubię spojrzeń tego typu, dlatego odwracam wzrok od bruneta i przenoszę go na jego szefa.
     Ten pozwala sobie na lekki uśmiech, który nie dociera do kącików oczu.
     - Rozumiemy. To, że go pamiętasz, to i tak dużo. Po prostu natrafiliśmy na czyjś ślad w twoim życiu, staramy się teraz potwierdzić jego istnienie.
     - A konkretniej?
     Poza spojrzeniami pełnych współczucia nie lubię również trzymania w niepewności oraz owijania w bawełnę. Wolę szybko usłyszeć najgorszą prawdę wykładaną kawą na ławę niż piękne śpiewy kłamstw. Peter chyba to dostrzega, bo odchrząkuje i bierze się za wyjaśnienia, których pragnę.
     - To jest właśnie ta wiadomość przynosząca przełom i przenosząca nas na inne tory. Dowiedzieliśmy się, kto był pani ojcem chrzestnym. Czy nazwisko John Kudryck coś pani mówi?
     Patrzę na Carlsona jak na jakiś nieznany mi dotąd okaz ssaka, a to, co powiedział, powoli przyswajam.
     John Kudryck moim ojcem chrzestnym... John Kudryck moim ojcem chrzestnym...
     No jasne. Przecież był najlepszym przyjacielem Waltera, musiał mieć jakiś udział w moim życiu... Musiał w nim istnieć, nawet jeśli ja tego nie pamiętam. 
     - Skąd... Skąd to wiecie?
     - Twój ojciec... znaczy się, biologiczny ojciec... - Matt ma mały problem z wyrażeniem tego, co chce, ale po jednym głębszym oddechu udaje mu się uspokoić myśli i zapanować nad głosem. - Walter Miller zgłosił się wczoraj do nas z własnej woli i opowiedział nam historię swojego i twojego życia. Dzięki niemu wreszcie mamy jakiś trop, którego możemy się mocno chwycić.
      Tata. Zrobił coś takiego, choć przecież powinien się ukrywać, by nikt mu nie zagroził...
     Nagle zaniepokojona spoglądam po obu agentach, muszę zacisnąć dłonie w pięści, by nie zauważyli, że te zaczęły mi się trząść.
     - Gdzie... Gdzie on teraz jest?
     - W bezpiecznym miejscu pod naszą stałą ochroną - oznajmia Robben i uśmiecha się przyjaźnie. - O wiele lepszą, niż zaoferowała ci Moss, więc o to się nie martw. Po tym, co nam powiedział, umieściliśmy go w programie ochrony świadków. Nie zmienił nazwiska, ale z naszą pomocą zaszył się gdzieś, gdzie jest bezpieczny. Kiedy rozwiążemy tę sprawę, niezwłocznie się z tobą skontaktuje. - Niebieskie spojrzenie staje się twardsze, jednocześnie pojawia się w nich błysk, którego dotąd u Robbena nie widziałam. - Obiecuję ci to.
      Fala małego wzruszenia lekko zbija mnie z nóg, dlatego tylko kiwam głową w ramach podziękowania, niezdolna do wypowiedzenia choćby najkrótszego słowa.
     Mężczyźni widzą, jak podziałały na mnie słowa młodszego z nich, czekają, aż dojdę do siebie, po czym Carlson czyni krok do przodu, prawie opiera się o ramę mojego łóżka w nogach i pyta:
     - Czy teraz, kiedy oznajmiliśmy ci naszą nowinę, jesteś gotowa powiedzieć, co się wydarzyło i jak to twój ojczym próbował cię zabić?
     Przełykam ślinę. Ludzie niechętnie wracają myślą i pamięcią do tego, co złego wydarzyło się w ich życiu, ale nie mogą ot tak przejść nad podobnymi rzeczami do porządku dziennego. Trzeba o nich mówić, inaczej zaczną pożerać od środka i wzbudzać niepotrzebne poczucie winy. Ja zdaję sobie z tego sprawę, dlatego zaczynam swoje zeznanie, ani na chwilę nie zapominając o tym, czego się dowiedziałam od tych dwóch agentów.
     Zamordowany John Kudryck, który umarł na progu mojej kawiarni, był moim ojcem chrzestnym. Kto wie, może specjalnie udał się pod Raj, by mnie ostrzec, tylko nie zdążył, bo śmierć nadeszła nieco szybciej, niż się tego spodziewał?
     Więc tak to wygląda. Moja sytuacja jawi się teraz w innych barwach, dociera do mnie, dlaczego trafiłam na celownik mafii i ta wiedza odrobinę dodaje mi otuchy.
    Jak można zniszczyć człowieka? Zabierając mu po kolei wszystko to, co kocha. A najlepszy przyjaciel i jedyna córka brzmią jak niewinny początek destrukcji.
     Ale ja się nie dam. Będę walczyć o to, by żyć jak najdłużej.
     Jeszcze mnie popamiętają.

1 komentarz:

  1. Zapewne policja nie ruszyłaby dalej, gdyby główny zainteresowany sam się do nich nie zgłosił. Czy oni w ogóle robią tam coś na tym komisariacie? xD
    Nie byłam zaskoczona tym, że ojciec Phoebe żyje. Czułam, że to jeszcze nie jest jego koniec w tym opowiadaniu. Aczkolwiek zaskoczyła mnie ta otwarta reakcja Phoebe. Facet wraca po kilkunastu latach, sprowadza na nią niebezpieczeństwo, a ona przyjmuje go z otwartymi rękami, z radością nazywając ojcem. Cóż, nie wiem czy na to zasłużył.
    Świetny zwrot akcji z ojcem chrzestnym. Powoli wszystko zaczyna się łączyć.

    Pozdrawiam
    I informuję, że pojawił się u mnie nowy rozdział, gdybyś miała ochotę przeczytać.

    zwycieze.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własną odpowiedzialność!