sobota, 10 marca 2018

21 Spotkanie z niewiadomą


Nuda. Negatywny stan, polegający na uczuciu wewnętrznej pustki, zwykle spowodowany jednostajnością, brakiem zmiany otoczenia, brakiem bodźców, a czasami chorobą. Nuda to stan obojętności i braku zainteresowania. Jest traktowana jako odmiana frustracji lub stresu. Czasami może doprowadzić do innych stanów emocjonalnych, jak np. agresji.*
W moim przypadku wynikiem nudy jest brak bodźców, a następstwem może być nawet depresja. Naprawdę nie wiem, co ze sobą zrobić w szpitalnej sali, do której - mimo moich gorących modlitw kierowanych ku niebiosom - nie chcą dołączyć drugiej osoby. Pozostawione przez Irmę łóżko jest puste i nie wygląda na to, by mieli kogoś tutaj umieścić. Z tego, co udało mi się uzyskać od pielęgniarki, która z cierpiętniczą miną przyszła rano podać mi leki, w szpitalu nie pojawia się ostatnio zbyt wielu pacjentów, więc chwilowo nie ma kogoś, kto mógłby dostarczyć mi rozrywki i wyrwać z rozmyśleń o tym, jak mi się nudzi. A naprawdę jakiekolwiek towarzystwo by mi się teraz przydało.
Komórka, która do tej pory leżała na kołdrze przy mojej prawej ręce, zaczyna wibrować, a do moich uszu dochodzi dźwięk ustawionego dzwonka. Nie wiem, kto mógłby do mnie dzwonić o tej porze - mama obiecała wpaść w porze obiadowej, by na własne oczy zobaczyć, że naprawdę coś jest, a nie tylko dziubię w talerzu - dlatego zaciekawiona zerkam na telefon. Uśmiecham się, odbierając połączenie.
- Cześć, Kimmy - witam się z pracownicą, która dzielnie walczy o to, by moja kawiarnia istniała pomimo mojej nieobecności. - Co tam? Jak się w Raju wiedzie? Mam nadzieję, że niczego z Heathem nie zdemolowaliście?
- Dzień dobry, Phoebe. Nie, niczego nie zniszczyliśmy, o to się nie martw. Dzwonię, by zapytać, czy na pewno nie masz nam za złe, że przez ostatnie kilka dni pracowaliśmy krócej niż to zamierzone?
Moja mama przekazała im, jakie nam życzenie na czas mojego pobytu w szpitalu po tym, jak trafiłam tutaj po ataku siłowym, zanim doszło do próby morderstwa z rąk ojczyma.
Jak mogłabym być zła o coś, o co przecież sama poprosiłam?
Uśmiecham się pod nosem, przekładam telefon z lewej ręki do prawej, tak jest mi wygodniej.
- Oczywiście, że nie jestem. W obecnej sytuacji to chyba lepsze wyjście niż kazanie wam pracować po dwanaście godzin. Jesteście wspaniali, nie mogłabym was aż tak wykorzystywać.
Kimberly najwidoczniej ma mnie na głośniki, bo dość jasno docierają do mnie słowa odpowiedzi rzucone przed Heatha:
- Ty też jesteś wspaniała, szefowo! Zdrowiej nam i wracaj szybko!
O Boże, jak ja się stęskniłam za tą dwójką. Za ich ciężką pracę powinnam dać im po premii.
Premii...? Cholera!
- O rany, Kimberly? - Staram się wybadać, czy nie straciłam nagle połączenia.
- Tak, Phoebe?
- Nie jestem pewna, ale czy ty i Heath dostaliście wypłatę za wrzesień? Nie mam dostępu do swojego laptopa i internetu, nie mam możliwości, by to sprawdzić.
Dziewczyna parska krótko śmiechem do słuchawki i uspokaja mnie.
- Dostaliśmy, dostaliśmy, Jennifer się tym zajęła.
Moja młodsza siostra, która jak moi pracownicy nie odwiedziła mnie w szpitalu, a pomagała ogarniać sprawy, z którymi na co dzień nie miała za wiele do czynienia. Muszę jej za to podziękować, kiedy nadarzy się okazja.
- To dobrze. A jak sprawa z towarem i z zamówieniami? Czegoś nam brakuje, mamy jakieś zlecenia na książki?
Przez kolejne dwadzieścia minut Kimberly w prostych słowach przedstawia mi, co działo się podczas mojej dotychczasowej nieobecności. Stali klienci nie zawodzą i zjawiają się dość regularnie, dopytując między zakupami o moje zdrowie. To bardzo miłe z ich strony, czuję się dostrzegana, co cieszy mnie tym bardziej, że przez wiele szkolnych lat też byłam dostrzegalna, ale z powodu tuszy, nie zaś własnej przedsiębiorczości. Miło wiedzieć, że stanowią jakiś mały punkt w życiu innych ludzi.
- A jak się miewa Heath? - pytam, kiedy dziewczyna kończy swoją opowieść. - Mam nadzieję, że przeze mnie nie musiał porzucić randkowania na rzecz pracy, dopadły by mnie potworne wyrzuty sumienia.
- O niego się nie martw - uspokaja mnie Kim. - Równie dobrze wychodzi mu randkowanie w Raju, jak i poza godzinami pracy. Ostatnio pomagał pewnej ładnej blondynce w poszukiwaniach prozy Masterona, był pod wielkim wrażeniem tego, że kto spotyka fankę mistrza Grahama. Przegadał z nią dobre dwadzieścia minut, nie zapominając przy tym o obsłudze innych klientów. To był piękny i dość komiczny obrazek.
Szkoda że nie mogłam go widzieć.
- Z pewnością. A jak ty się miewasz? Thomas nie ma nic przeciwko temu, że rzadko jesteś w domu?
- Ani trochę! Właściwie to przedwczoraj i wczoraj wpadł nam pomóc, bo jak to stwierdził: "po godzinach z tabelkami kontakt z ludźmi jest wskazany". Więc mamy chętne ręce do pomocy i biznes się jakoś kręci całkiem sprawnie.
- Bardzo mnie to cieszy, jesteście niesamowici. Jak ja się wam za to odwdzięczę?
Śmiech Kimberly przywodzi na myśl słoneczny dzień nad morzem.
- Wystarczy, że wyzdrowiejesz i do nas wrócisz, by szefować jak trzeba. Wiesz już, kiedy cię wypuszczą?
- A co, ja w więzieniu siedzę, by mnie mieli wypuszczać niczym skazańca po zakończeniu wyroku?
- Czy ja wiem, dla niektórych szpital może być jak więzienie.
- Możliwe. W każdym razie zapowiedziano mi, że jutro dostanę wypis, więc za dwa dni powinnam pojawić się w kawiarni.
- Miło mi to słyszeć, Heat pewnie też się ucieszy na tę wieść. Odebrać cię może?
- Nie trzeba, moja mama ma się po mnie wstawić, być może przyjedzie z nią również Jennifer. Nie potrzeba wywozić mnie stąd tłumnie, spotkamy się w naszym Raju.
- Dobrze. W takim razie wypoczywaj, a ja zabieram się za pracę, w końcu za kilka minut otwieramy. Do zobaczenia niedługo!
- Trzymajcie się oboje! - rzucam do słuchawki. - Do zobaczenia!
Kończąc połączenie, zdaje sobie sprawę z tego, że choć się uśmiecham, to boli mnie serce. Stęskniłam się za swoimi pracownikami, do tego martwię się, że może - pomimo słów Kimberly - coś nie idzie najlepiej i po powrocie dowiem się, z jakimi to problemami mamy się mierzyć.
Odkładam komórkę na stolik i zerkam w stronę okna. Czuję się na tyle dobrze, że spacer w jego stronę przy stojaku z kroplówką nie jest żadnym wysiłkiem, toteż odrzucam od siebie kołdrę i wydostaję się spod uroku łóżka, które tak silnie trzymało mnie w swoich ramionach.
Miasto prawie wcale się nie zmieniło, straciło tylko resztki swojej zieleni w pobliżu głównych ulic. Słońce nadal daje o sobie znać, ale jak widzę po nielicznych drzewach pode mną, zyskało towarzystwo w postaci wiatru, a ten chyba utrudnia ludziom życie, sądząc po tym, jak skuleni poruszają się w sobie tylko znanych kierunkach, ku swoim celom. Zazdroszczą im takiego beztroskiego poruszania się w przestrzeni - ja mam na karku agenta federalnego, bez którego zgody nie mogę przejść się nawet wzdłuż korytarza, przy którym ulokowany jest mój szpitalny pokój. Ale może ma dobry humor i pozwoli mi na mały spacer po budynku? Warto go o to zapytać.
Wspierając się na kroplówce, człapię w stronę drzwi i otwieram je. Może wygląda to infantylnie, ale nim na dobre wyjdę z pokoju, wychylam najpierw głowę i sprawdzam, gdzie kryje się pracownik agencji. Gdzieś z tyłu głowy czai się myśl, że może wcale mnie nie pilnuje, a chodzi po niższych lub wyższych piętrach albo też zaszedł do bufetu i tam spedza godziny swojej pracy zamiast mnie pilnować. Pewnie bierze się to z doświadczenia, jakie miałam z Julianne Moss, na szczęście czarny scenariusz się nie sprawdza.
Mój agent stróż, jak go przeżywałam chwilę po tym, jak został mi przedstawiony przez Carlsona, to ponad trzydziestoletni mężczyzna słusznego wzrostu i postury, o ponurym spojrzeniu i poważnym wyrazie twarzy. Z takim to lepiej nie zadzierać, jeśli nie chce się stracić jakiś zębów. Z uniesioną brwią patrzy na mnie, gdy tak wychodzę niczym wystraszony zając z nory i pytam odrobinę zachrypniętym głosem:
- Przepraszam, ale czy pana zdaniem mogę udać się na małą przechadzkę? Ruch dobrze zrobi moim mięśniom, poza tym od łóżka zaczyna mnie boleć moje jestestwo.
Zazwyczaj nie jestem elokwentną osobą, nie wyrażam się w jakiś dziwnie poetycki sposób, ale przez pobyt w szpitalu trochę wyostrzył mi się czarny humor i niepasujące do mnie odzywki. Może to reakcja na stres, który mnie osaczył, oraz mnogość zdarzeń, które mi się nie śniły, a które zdołały zaistnieć, niemniej nie dziwię się agentowi Quinnowi - takie to nazwisko nosi, imienia nie znam, bo mi go nim nie przedstawiono - że reaguje prychnięciem na moje pytanie. Zastanawia się jednak przez kilka sekund, po czym kiwa głową na znak aprobaty.
- Dobrze, protokół dopuszcza takie coś, ale będę szedł tuż za panią, by nic się nie stało.
Do tej pory nie prosiłam go, by towarzyszył mi w drodze do łazienki - po to wzywałam mamę Irmy, która akurat zawsze miała dyżur - ale nie miałam wątpliwości, że mężczyzna udałby się do niej za mną, byle tylko zapewnić mi bezpieczeństwo. Pocieszające, a jednocześnie tak bardzo obdziera z prywatności.
Uśmiecham się do niego z wdzięcznością i ruszam korytarzem do jego końca po lewej, by następnie wejść w zakręt i znaleźć się na niewielkim placu, gdzie ustawiono trzy sofy i stworzono mały kącik, gdzie spotkać mogli się członkowie rodzin pacjentów, którzy chcieli między sobą załatwić jakieś sprawy, nie martwiąc nimi chorego.
Uważając, by o nic nie zahaczyć, opadam na jedną z kanap i oddycham głęboko. Ten mały spacerek mnie nie zmęczył, zaprowadził za to do miejsca pełnego światła, gdzie chcę się siedzieć i na chwilę odciąć się od tego nieszczęsnego pobytu w szpitalu. Agent Quinn staje niedaleko, czuję na sobie jego spojrzenie, ale staram się nie myśleć o tym, że przez cały czas jestem przez niego obserwowana. To część jego obowiązków, za które dostaje - pewnie dość spore - wynagrodzenie. Niech więc się przez chwilę ze mną pomęczy.
Z zamkniętymi oczami i myślami krążącymi wokół tego, co będę robić, jak tylko stąd wyjdę, nie rejestruję obecności jeszcze innej osoby. Kiedy dociera do mnie, że ktoś jest tuż obok, rozpoznaję kroki - doktor McMilan stawia je zdecydowanie, a podeszwy jego butów wydają charakterystyczny dźwięk. Czuję, jak dosiada się na moją kanapę. Skoro to czyni, pewnie ma do mnie jakąś sprawę. Chyba pora wrócić do rzeczywistości.
Lekarz patrzy na mnie uważnie, kiedy zwracam na niego wzrok. Na jego brodzie dostrzegam niewielką bliznę, której nie widziałam ostatnim razem, gdy miałam do czynienia z tym doktorem. Może zaciął się podczas golenia? Kto go tam wie.
- Dzień dobry,  Phoebe. Jak się dzisiaj miewasz?
Przywykłam do tego, że od takiego pytania zaczyna prawie każdą naszą rozmowę, niemniej powoli zaczyna działać mi to na nerwy. Ma wzgląd w moją kartę, widzi, że nie jestem blada, do tego mam siłę, by się samodzielnie poruszać. Trucizna, która chciała mnie zabić, zniknęła z mojego organizmu. Jeśli to nie świadczy o tym, że mam się w miarę dobrze, to nie wiem, jak musiałabym mu się pokazać, by stwierdzić przez rzut okiem, że jest ok.
- Dzień dobry, czuję się nieźle, dziękuję za troskę.
- Cieszy mnie to. - Uśmiecha się do mnie, po czym zerka na agenta Quinna, który nie spuszcza nas z oczu. - Możesz dać nam chwilę? Mam coś do przekazania.
- Góra już się? - pyta nieufnie Quinn, zakładając przed sobą ramiona. - Wyrazili zgodę?
Evan śmieje się krótko, po czym oznajmia:
- Rozmawiałem z Carlsonem, pozwolił mi na pięć minut do dyspozycji. Musisz robić z tego problem?
Nie mam pojęcia, co się właśnie dzieje, nie wiem, dlaczego McMilan odzywa się w ten sposób do agenta, do tego dopada mnie uczucie niepokoju i przekonanie, że coś się może wydarzyć, nie będąc przy tym czymś dobrym.
Agent przypatruje się nam, jakby w ten sposób mógł dojrzeć jakieś złe zamiary kryjące się za naszym zachowaniem, w końcu pasuje.
- No dobra, ale tylko pięć minut.
- Dziękuję.
Odprowadzamy go wzrokiem, po czym zerkam na Evana, odsuwając się od niego o kilkanaście centymetrów.
- Kim pan jest? - pytam, a w pobliżu zamatka, gdzie siedzimy, nie ma nikogo, kto mógłby przybyć mi na ratunek, gdyby po raz kolejny spróbowano mnie zabić.
Lekarz uśmiecha się do mnie mimo i wyciąga w moją stronę dłoń.
- Niewiadomą, moją droga. Jestem Evan McMilan, lekarz w tym szpitalu, i tyle.
- Jakoś panu nie wierzę - burczę cicho i odsuwam się jeszcze bardziej, na co ręką mężczyzny opada na sofę. - Gdyby był pan tylko lekarzem, raczej nie dogadywałby się o tak z agentami federalnymi i dobrze wiedział, kim jestem. Co pan przede mną ukrywa?
Tym razem śmiech McMilana nie brzmi jak przedłużone parsknięcie, doktor jest naprawdę rozbawiony tym, co powiedziałam.
- Oj, Phoebe, w tak oczywistych kolorach widzisz świat. - Kręci głową, jakbym właśnie powiedziała coś tam prostego lub infantylnego, że trudno mi uwierzyć, że to usłyszał.
Denerwuje mnie to, dlatego dźwigam się z miejsca i ze swoim stojakiem chce wrócić do pokoju, ale Evan mnie powstrzymuje.
- A ty dokąd?
- Przepraszam, ale chyba nie ustaliliśmy, że możemy się tak do siebie zwracać - zauważam, czyniąc kolejny krok do przodu, nie dbając o to, że mężczyzna właśnie chwycił mnie za nadgarstek. - Poza tym jestem zmęczona niewiedzą i swoim stanem, skoro nie chce pan mi nic powiedzieć, pójdę sobie.
- Gdyby powiedzenie ci prawdy było tak proste jak tabliczka mnożenia, pewnie byś mnie już poznała - oznajmia dziwnie poważnym glosem, na co nie odwracam się w jego stronę.  Skoro powiedzenie, że jest niewiadomą, na stanowić całą odpowiedź, naprawdę nic tu po mnie. - Nie mogę ci tego zdradzić, ale mogę ci powiedzieć, że chyba wiem, gdzie jest twój ojczym.
Czyli, jak dobrze zrozumiałam, agent Carlson dał mi zgodę na to, by podzielił się ze mną tą informacją. Dlaczego federalny miałby nie zrobić tego sam? Albo poprzez Quinna, który jako członek zespołu pewnie jest upoważniony do wykonania takiej czynności?
Mam wrażenie, że moja głowa zaczyna puchnąć od nadmiaru myśli i niepokoju. Zerkam przez ramię na Evana i mówię:
- Skoro jest pan niewiadomą, dlaczego miałabym chcieć cokolwiek od pana usłyszeć?
Nie czekając na reakcję, idę dalej pewna, że mój agent stróż czeka tuż za rogiem. Nie dane jest mi jednak przekonać się o tym na własne oczy, bo ktoś uderza mnie w tył głowy.
Upadam, a wszelki obraz rozmywa się i ponownie zapadam w ciemność, która wita mnie niczym dawno niewidzianą przyjaciółkę.
_______________________________
Definicja: za Wikipedią

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własną odpowiedzialność!