sobota, 10 grudnia 2016

6 Spotkanie z planem




     !Rozdział zawiera wulgaryzmy!


   

      Jeżeli jest coś, co zawsze mnie przerażało i budziło największy lęk, to widok rozgniewanego bądź rozczarowanego Alana. Jego twarz jest wówczas maską, nie potrafię nic odczytać z jego postawy. Kiedy byłam nastolatką, a on był na mnie zły, patrzył na mnie twardo i cedził słowa o tym, jaka to jestem niedobra, odkrzykiwałam, by dał mi święty spokój, bo nie jest moim ojcem. Wiedziałam, że go tym zranię, ale on też sprawił mi ból. Chciałam, by cierpiał równie mocno co ja.
     Tym razem też się boję. Siedzę na krześle przy kuchennym stole i obserwuję, jak chodzi tam i z powrotem po pomieszczeniu. Stąpa lekko i cicho, by hałasem nie zbudzić Sophie, którą moja mama właśnie usypia. Pali się jedynie światło nad okapem, ten półmrok pogłębia mój niepokój.
     - Powiedz coś - odzywam się, nie mogąc znieść tej bezlitosnej ciszy. - Proszę.
     Alan zerka na mnie i zaciska usta. Nie wydaje mi się, by szybko zaczął mówić. Przez to denerwuję się jeszcze bardziej.
     - Tato...
     Mój głos jest błagalny, prawie płaczliwy. Jestem zmęczona, chciałabym się wyspać przed powrotem do pracy, nie mam zbytnio ochoty wysłuchiwać czyiś narzekań skierowanych w moją stronę. Mimo to trwam na miejscu. Skoro mężczyzna jasno powiedział, że musimy - z naciskiem na to słowo - porozmawiać, to sprawa jest ważna.
     Dlaczego więc zwleka?
     Ktoś pokroił upieczone przeze mnie ciasto i wyłożył kawałki na talerz. Czekały wiele godzin, bym mogła wybrać jeden z nich i się nim delektować. Za późno jednak na to. Poza tym mam tak ściśnięty żołądek, że z pewnością nie jestem w stanie cokolwiek przełknąć, by utrzymało się w brzuchu.
     Przymykam oczy i oddycham głęboko, starając się nie rozpłakać. To nie przystoi dorosłej kobiecie, ale czasami ojczym mnie przeraża, stąd te nagromadzone pod powiekami łzy.
     - Tato... - próbuję jeszcze raz.
     - Co ty sobie myślisz? - pyta mnie ostrym tonem. Zagryzam wargę. - Ciągasz Sophie po mieście, kiedy być może ktoś czyha na twoje życie? Myślisz ty w ogóle?!
     Właśnie dlatego czasami go nienawidzę. Zdarza mu się zamienić w kogoś, kto uwielbia pastwić się nad drugim człowiekiem, złośliwie komentować wady, poniżać i pokazywać mu, jakim jest zerem. Kocham go, ale wolę mieć z nim jak najmniej do czynienia, nie chcę kolejnych kłótni.
     - Joel chciał się z nią zobaczyć - tłumaczę dość spokojnie, co tylko podjudza Alana.
     - Może i chciał, ale to nie powód, by być z sześcioletnim dzieckiem do późnego wieczora poza domem! Czy wy oboje macie rozum? - Kręci z niedowierzaniem głową. - I jeszcze to mieszanie jej w sprawy policji? Myślisz ty w ogóle?
     Gryzę się mocno w policzek. Pierwsze łzy już ciekną mi po policzkach, mimo to dzielnie patrzę na Alana. Skończyły się czasy, kiedy to nie potrafiłam odpowiedzieć na jego zarzuty. Czekam, aż wyrzuci z siebie to, co tak bardzo uwiera jego nieskalaną duszę, by przedstawić, co mam do powiedzenia.
     - To było nieodpowiedzialne! - grzmi głośno, jakby zapomniał, że jego wnuczka chce spać. Porównanie go teraz do burzowej chmury to żadna imaginacja, naprawdę tak wygląda. - A co, jeśli będzie miała jakąś traumę?
     Unoszę brew. To największa bzdura, jaką w ostatnich dniach usłyszałam, większa nawet od morderstwa. Zapominam o łzach, teraz chce mi się jedynie śmiać z prób odgadnięcia przez Alana przyszłości. Pan Rosenberg jest kiepskim jasnowidze, ktoś powinien go uświadomić.
     - To nic, przynajmniej nie będę jedynym dziwakiem w rodzinie - odpowiadam zaczepnie, a mężczyzna się zapowietrza. Nie chcąc pozwolić mu na szybki komentarz, kontynuuję: - A to z policją było niezamierzone. Ktoś dał Sophie kartkę z wiadomością. Możliwe, że widziała mordercę tamtego mężczyzny. - Widzę, jak kolory znikają z twarzy lekarza. - Dlatego pojechałyśmy na komisariat. Któryś z agentów nie zdołał zapewnić nam bezpieczeństw, dlatego proszę cię - oszczędź mi teraz ojcowskich pogawędek. Wystarczy mi, że ktoś najwidoczniej z jakiegoś powodu czyha na życie całej naszej rodziny.
     Alan otwiera usta. Nie wiedział, co takiego się wydarzyło. Po moim SMSie, który napisałam do niego podczas jazdy na posterunek, pewnie sądził, że to FBI kazało mi przyjechać. Z chwilą wyznania, że to nie było zamierzone przez policję, a niespodziewane i niebezpieczne, wyraz jego twarzy lekko łagodnieje, pojawia się troska.
     - Coś nam grozi?
     Wzdycham cicho.
     - Najwidoczniej tak, dlatego poprosiłam o przydzielenie nam ochrony. Nie wiem, kto i dlaczego wziął nas sobie na celownik, ale potwornie się w tym momencie boję. Przełóżmy więc tę rozmowę na inny czas. - Podnoszę się z krzesła. - Proszę.
     Mężczyzna nie odpowiada, odprowadza mnie jedynie wzrokiem, gdy wychodzę z kuchni. Nie czuję się wygrana, ta rozmowa jeszcze się nie skończyła, ja ją tylko odwlekłam w czasie. Alan jeszcze będzie miał okazję pastwić się nad moimi decyzjami.
     Całkowicie wypruta z sił automatycznie wykonuję wieczorną toaletę, nie dbając zbytnio o to, że włosy mimo rozczesywania nadal są skołtunione, jakbym dopiero co wstała, a nie kładła się spać. Nie mam ochoty na walkę, dlatego odkładam szczotkę na szafkę i biorę się za szorowanie zębów. Świadomie unikam swojego odbicia w lustrze. Nie chcę widzieć ziemistej cery i pozbawionych blasku oczu, bladych ust i nowych zaskórników. Nie przepadam za swoim wyglądem, nadal dostrzegam w sobie coś, co chciałabym zmienić. I choć po ciąży - dzięki chodzeniu na siłownię i kursy, diecie oraz pracy w Raju... - udało mi się pożegnać znaczną część nadprogramowych kilogramów z nastoletniej nadwagi, nadal wątpię w to, bym mogła się komuś podobać. W końcu Joel mnie zostawił.
     Wzdycham. Nie powinnam tak zapędzać się ze swoimi myślami. Nie powinnam znowu widzieć w sobie swojego największego wroga. Przecież miałam siebie lubić. Dlaczego zwątpienie przychodzi akurat wtedy, kiedy jestem bezsilna, zła na los i przerażona tym, co jeszcze może się wydarzyć? Dlaczego nie wtedy, gdy miewam się nieźle?
     Zasypiam po długiej walce o sen. Przenoszę się do innego świata tylko po to, by mierzyć się z koszmarami. Widzę w nich wszystko to, czego się właśnie boję. Znowu mam na dłoniach krew Johna Kudrycka, znowu czuję ciężar jego ciała i widzę, jak śmierć kościstą dłonią wyrywa życie z jego ciała. Krzyczę i to nie tylko we śnie. Krzyczę także po wyrwaniu się z koszmaru.
     Moje serce tłucze się w piersi jak oszalałe, gwałtownie, wręcz zachłannie zaczerpuję powietrze, po czole spływają krople potu, włosy i koszulka lepią się do ciała. Zwieszam nogi z łóżka, a głowę chowam w dłoniach.
     - Ja pierdolę - klnę cicho, mając serdecznie dość wszystkiego. Cały ten nagły młyn w moim życiu wywołuje stres i ogrom irytacji. Nie dam rady tak funkcjonować na dłuższą metę. - Pierdolę.
     Opadam na mebel i od niechcenia zerkam na stojący na szafce budzik, klnę odrobinę głośniej.
     - Kurwa!
     Żałuję, że nie znam przekleństw w innym języku poza angielskim, może to lepiej oddałoby moją ekspresję.
     Za trzy godziny powinnam wstawać do pracy. Nie czuję się ani trochę wyspana, raczej jeszcze bardziej zmęczona, a z pewnością na nowo szybko nie zasnę. Szykujący się dzień będzie dla mnie zły pod względem psychicznym, czuję to. Chyba ubiorę koszulkę z napisem Wyłysiejcie wszyscy!, może ktoś zrozumie przekaz.
     By na nowo oddać się w łapy Morfeusza, stosuję jedną z polecanych metod relaksacyjnych. Powoli rozluźniam kolejne partie mięśni. Zanim jednak dotrę do brzucha, mam dość i znowu się stresują. Takie zabiegi to nie dla mnie.
     Zrezygnowana schodzę do kuchni, gdzie do małego garnuszka wlewam mleko i stawiam naczynie na palnik. Mogłabym zrobić to w mikrofalówce, ale dźwięk jej pracy pewnie obudziłby Alana - ma gumowe ucho, słyszy wszystkie szmery w domu. Dlatego zawsze wie, kto nie może i rano przy śniadaniu dokucza z tego powodu, zadając niewygodne pytania. Nie znoszę tego.
     Kiedy mleko jest ciepłe, przelewam je do ulubionego kubka. Dodaję łyżeczkę miodu i odrobinę mielonego cynamonu. Uwielbiam ten napój, a jeśli znajdę jeszcze ciasteczka korzenne, stworzę swój własny raj.
     Uśmiecham się blado pod nosem. Właśnie wpadłam na pomysł nowego zimowego zestawu do kawiarni. Ciekawe, czy się przyjmie.
     Z naczyniem w dłoni, ale bez ciastek, których nie znalazłam, wracam do pokoju i opadam powoli na łóżko. Wątpię, by udało mi się ponownie wpaść z wizytą do Morfeusza, dlatego chwytam za jedną z leżących na podłodze książkę. Zaczęłam ich wiele, ale nie miałam czasu ich dokończyć. Bezsenność jest dobrą okazją, by choć trochę zmienić ten stan rzeczy.
     Powoli zagłębiam się w historię pisarza bez weny, który po przeprowadzce w nowe miejsce zaczyna świrować, ale niedługo korzystam z przyjemności czytania, bo do mojego pokoju wchodzi Sophie.
     Jestem zdziwiona jej obecnością, zazwyczaj przesypia całe noce. Przynajmniej od kiedy skończyła dwa latka.
     Patrzę, jak zbliża się do łóżka i wdrapuje na nie, po czym sadowi obok mnie.
     - Co tu robisz? - pytam ją szeptem, kiedy wtula się w mój bok.
     - Obudziłam się i chciałam do ciebie przytulić - odpowiada z dziecięcą szczerością. Cmokam ją w czubek głowy. - Dziadek bardzo się na ciebie gniewał?
     Musiała dostrzec, że Alan specjalnie czekał, aż wrócimy, by ze mną porozmawiać. Mam nadzieję, że nie słyszała za wiele, nie chcę, by też i ona się bała.
     - Nie, skarbie. - Otulam ją ramieniem, drugą ręką narzucam na nią kołdrę. - Chciał mi tylko powiedzieć, że się o nas martwił tego popołudni. Powinnam go uprzedzić, że będziemy późno.
     - Rozumiem. - Sześciolatka ziewa. Mogę tu spać?
     Najczęściej śpimy razem w weekendy, kiedy później otwieram Raj..., ale chyba warto zrobić wyjątek. Nie co dzień ma się do czynienia z federalnymi, dla dziewczynki to musiało być olbrzymie przeżycie, o ile choć trochę dotarło do niej, co się dzieje.
     Przytulam ją do siebie mocniej.
     - Tak, możesz.
    Do świtu nie zostało wiele czasu, ale może zdołam się zdrzemnąć bez koszmarów. Sprawdzam, gdzie mam komórkę i czy budzik w niej jest na pewno włączony, po upewnieniu się zamykam oczy i zaczynam miarowo oddychać. Jestem gotowa odpłynąć do innego świata, kiedy Sophie wyskakuje z pytaniem.
     - Mamo, a czy pan Robben jest twoim zdaniem przystojny?
     Prawie krztuszę się powietrzem. Jak mogło jej to przyjść do głowy? Co tak nagle?
     - Niezbyt - odpowiadam, nie dbając w tej chwili o prawdę. - Znam o wiele przystojniejszych. Poza tym jest dziwny.
     - Też tak myślę. Ale włosy ma fajne. I uśmiech. Tylko chyba wpadłaś mu w oko.
     Słysząc taką teorię, nie umiem powstrzymać się od parsknięcia śmiechem. Nie przypuszczałam, że tak szybko będę rozmawiała z własną córką o mężczyznach. Przecież to jeszcze - choć bardzo inteligentne - dziecko.
     Sophie odwraca się twarzą do mnie i dotyka palcem wskazującym mojego policzka.
     - Ten pan ci się nie podoba, tak? - dopytuje,  ja staram się ukryć uśmiech rozbawienia. Co też siedzi jej w głowie. - Prawda?
     Patrzę na nią, zastanawia mnie ten jej lekko zmarszczony nosek. Czyżby obawiała się czegoś z mojej strony?
     Odgarniam jej blond włosy znad czoła i uśmiecham się lekko.
     - Prawda, nie podoba mi się.
     Nie jestem z tych, które zaczynają durzyć się w chłopaku przy pierwszym spotkaniu. Szczególnie kiedy jest nim próba kradzieży.
     - Uff. - Dziewczynka naprawdę czuje ulgę, to zastanawiające. - Czyli na razie nie będę miała nowego tatę. To dobrze.
     Patrzę na nią uważnie. Jak mogła pomyśleć sobie, że zechcę szukać dla siebie partnera, a dla niej nowego ojca? To niedorzeczne, nie dałam nic takiego do zrozumienia. Szczerze mówiąc, nawet nie chcę bawić się w chodzenie na randki, umawianie i całą tę szopkę. Mam już to, czego pragnę i potrzebuję, to mi wysatarcza aż nadto.
     Pochylam się i całuję córkę w czoło.
     - Masz już tatę, Sophie, i nic tego nie zmieni. A jeśli będę chciała kogoś sobie znaleźć, mieć kogoś tak jak tata ma Skyler, to ci o tym powiem. Dobrze?
     Spogląda na mnie z uśmiechem.
     - Dobrze. Kiedy będziesz gotowa, znajdziemy ci jakiegoś pana, który da ci prawdziwe szczęście.
     Przytulam ją do siebie.
     - Niech tak będzie - szepczę w jej włosy. - Dobranoc, skarbie.
     - Branoc, mamo.
     Mając córkę tak blisko siebie, zasypiam w mgnieniu oka, a kiedy budzik swoim denerwującym dźwiękiem nakazuje mi wstać, stwierdzam zaskoczona, że nie jestem aż tak zmęczona, jak mi się wydawało, że będę.
     Powoli, by nie obudzić za szybko Sophie, wydostaję się spod pościeli i rozciągam lekko. Podchodzę do okna i uchylam palcem roletę, by spojrzeć na zewnątrz. Słońce przebija się przez chmury, może wiec nie będzie padać, choć na weekend właśnie opady zapowiadają w każdej transmisji prognozy pogody.
     Podchodzę do szafy, otwieram ją po cichu i patrząc na jej zawartość, przez chwilę zastanawiam się, co na siebie założyć. Decyduję się na strój w moich ulubionych kolorach, które przełamię fioletowo-zieloną apaszką, by klienci nie wzięli mnie za jakiegoś ponuraka.
     Uśmiecham się na samą myśl o powrocie do pracy. Potrzebuję jakieś zmiany, ostatnie wydarzenia sprawiły, że nie mogłam być sobą. W Raju... z pewnością wróci mi dobry humor, a cała sprawa z Kudryckiem zblaknie w mojej głowie.
     Po porannej toalecie wchodzę do kuchni, by przyszykować sobie i Sophie porządne śniadanie. Nie zastaję w pomieszczeniu nikogo, co odrobinę mnie cieszy, nie dałabym rady tak szybko zmierzyć się z Alanem - pewnie ciągnąłby dalej narzekanie na mój brak odpowiedzialności i złe pochodzenie. Także z mamą wolałabym jeszcze nie rozmawiać, muszę dojść do ładu ze swoimi myślami.
     Robię kanapki z pomidorem - Sophie je uwielbi - i z żółtym serem. Mam nadzieję, że zje je wszystkie. Mam na myśli te ułożone na jej ulubionym różowym talerzyku. Pozostałe pakuję do dwóch próżniowych pudełek jako nasze drugie śniadania. To należące do Sophie ustawiam w widocznym miejscu, by nie miała wątpliwości, że musi je ze sobą zabrać. Swój pakuję do ukochanej torby, po czym dopijam zrobioną wcześniej kawę, przeżuwam kawałek czekoladowego ciasta, który się ostał. Powinno to zapewnić mi odrobinę energii na kilka najbliższych godzin.
     Kiedy mój żołądek nie jest już pusty, postanawiam wyruszyć do pracy, po drodze mam odebrać pewien wypiek. W drzwiach pomieszczenia mijam się z mamą.
     - Cześć. Sophie śpi w moim pokoju, daj jej jeszcze dwadzieścia minut i obudź. Śniadanie do szkoły ma gotowe. Będę wieczorem - informuję ją, stojąc na korytarzu i ubierając kurtkę.
     - Dobrze - odpowiada. - Miłego dnia, Phoebe.
     Z torbą na ramieniu wychodzę z mieszkania. Spoglądam w niebo i wzdycham, otrzymując pierwsze krople wody. Akurat gdy ja muszę się przemieścić, zaczyna padać. Świetnie. Zarzucam na głowę kaptur, do uszu wkładam fioletowe słuchawki, włączam muzykę z telefonu i świat nie jest mi już wrogiem.
     Będzie dobrze, powtarzam sobie. Złe dni nie mogą przecież trwać w nieskończoność.
     Zachodzę do współpracującej cukierni, gdzie czeka już na mnie pachnące ciasto. Jestem pod wrażeniem jego wykonania - każdy wydzielony już polewą kawałek ma na wierzchu kremową różyczkę z masy cukrowej.
     - Wow. - Tylko tyle jestem w stanie wypowiedzieć w zachwycie. - To jest niesamowite, Yasmine.
     Twórczyni tego dzieła uśmiecha się promiennie. Starsza ode mnie o kilka lat, a wciąż przed trzydziestką, jest mistrzynią w swoim fachu. Ma ciemne, gęste i lśniące włosy obcięte na pazia z prostą grzywką, jej czarne oczy nie są niczym podkreślone, a na twarzy nie ma makijażu, mimo to jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie w życiu widziałam. Japońskie pochodzenie czyni ją orientalną piękności, która wyrywa wzdychanie z piersi wielu amerykańskich mężczyzn. Mała ironia. Do tego jest bardzo ciepłą, otwartą i wyrozumiałą osobą godną zaufania, z którą aż miło robi się interesy. Dziwi mnie, że jak dotąd nie wyszła za mąż, mogłabym przysiąc, że jest duża grupa osób pragnąca ją poślubić. Co jest nie tak z tym światem?
     Ciasto zostaje odpowiednio zapakowane, by podczas mojej podróży nie ulec zniszczeniu.
     - Arigatō. - Uśmiecham się do niej. - Jesteś wielka, Yasmine.
     Odwzajemnia uśmiech.
     - Nie ma za co, Phoebe. Wiem już, co upiekę kolejnym razem. Mogę cię zaskoczyć?
     - No jasne! A fakturę wyślij do biura.
     - Zrobię tak.
     Żegnam się z nią i ze słodką paczką ruszam do Raju... Dobrze stoję z czasem, więc zdołam przygotować wszystko przed otwarciem. Jestem w swoim żywiole, kiedy ustawiam krzesła, nastawiam ekspres i zmieniam ekspozycję. Na moje szczęście drzwi do kawiarni zostały odplombowane i policyjna taśma już nie razi, nie muszę też sama jej zrywać. Tylko patrzenie na próg przypomina mi o wtorkowym zdarzeniu. Minęły zaledwie trzy dni, a ja odnoszę wrażenie, że było to w poprzednim stuleciu.
     Na piętnaście minut przed wybiciem godziny zero w lokalu zjawia się Kim. Wchodzi do środka, staje przed ladą, zamyka oczy i oddycha głęboko.
     - Wróciłam! - oznajmia radośnie, na co parskam śmiechem.
     - Witaj z powrotem, Kim. Miło cię widzieć.
     - Miło tu być. Brakowało mi tego zapachu książek, kurzu i kawy.
     Przenosi się na zaplecze, gdzie pozostawia odzienie, wraca w fartuszku, związuje włosy w niedbały kok, coby jej w pracy nie przeszkadzały.
     - Jak się masz? - pyta, przystając przy moim boku i ustawiając filiżanki ze spodkami. - Są postępy w śledztwie?
     - Mam się dość dobrze, dzięki. - Nie chcę jej martwić przygodami, które mi się przydarzyły, kiedy się nie widziałyśmy. - A śledztwo czy też dochodzenie, nie jestem pewna nazewnictwa, jest tematem, na który nie chcę i po części nie mogę się wypowiadać.
     - Rozumiem.
     Nie wypytuje o nic więcej.
     Pierwsze godziny mijają dość szybko. Przyjeżdżają dostawcy, z którymi rozliczam się z towar. Mamy nowe egzemplarze do oznaczenia w systemie, co czynię między kolejnymi klientami. Kim zajmuje się przygotowywaniem kawy. Nie mamy zbyt wielu gości. Ci, którzy się pojawiają, pytają, czy sklep będzie już stale czynny i wyrażają smutek w związku z niedawnym wydarzeniem. Reaguję cichym podziękowaniem i z bladym uśmiechem. Nikt nie dopytuje o szczegóły, najwidoczniej notka w prasie w lokalnej gazecie była wystarczająco bogata w detale, by zawracać mi głowę pytaniami.
     W południe w pracy zjawia się Heath. Cały rozpromieniony bierze się z nadzwyczajną radością do pracy. Na moje uniesienie brwi reaguje pogodnym śmiechem.
     - No co? Cieszę się, że jestem tu z powrotem.
     Bez narzekania chwyta za ciężki karton pełen książek i przechodzi z nim na tył części księgarskiej, gdzie wklepuje do komputera pozycje, których ja jeszcze nie zdążyłam. Dobrze, że robi to, kiedy panuje spokój i nikt się nie kręci, priorytety zobowiązują.
     Co jakiś czas łapię się na spoglądaniu w stronę drzwi, a gdzieś z tyłu głowy czai się niepokojąca myśl, że ktoś dzisiaj zdoła zaburzyć mój dobry humor. Może nie mam certyfikatu z jasnowidzenia, ale jest on jeszcze do zdobyci, Kim może dać mi zaświadczenie, że bywam szarlatanem.
     Słyszę - stojąc tyłem do wejścia - czyjeś kroki, po plecach przechodzi mnie dreszcz, szepczę pod nosem:
     - Nadchodzą kłopoty.
     Koleżanka, odbierając ode mnie przygotowaną właśnie kawę, szturcha mnie łokciem pod żebra, krzywię się.
     - Spójrz, jaki przystojniak. Chrupałabym niczym marchewki.
     - Przecież masz Toma - zauważam. - On ci nie wystarcza?
     - Na razie tak. Ale kto zabroni mi marzyć o alternatywnej rzeczywistości?
     Ktoś by się pewnie znalazł. Kim odchodzi do stolika, a ja odwracam się i staję twarzą w twarz z przybyłym przed chwilą klientem. Nie jestem zaskoczona jego widokiem, byłam pewna, że moja prośba trafi w mur, a ja nie zdołam wyrwać się z łap tego śledztwa.
     Wygląda dobrze nawet w garniturze. Po raz pierwszy - co nie jest dziwne, znamy  się przelotnie raptem dwa dni - widzę go takim eleganckim, najwidoczniej tego wymaga od niego praca. Uśmiecha się na mój widok, jego wzrok pozostaje czujny.
     - Dzień dobry, panie Robben. Co podać?
     - Dzień dobry. Jedną małą latte na wynos poproszę.
     - Już się robi.
     Wykonuję znajome czynności zgodnie z ich kolejnością, już po chwili napój jest gotowy.
     - Proszę bardzo. Trzy dolary.
     Agent uśmiecha się serdecznie, oddaje mi wyliczoną kwotę, jednocześnie wciska mi do ręki kawałek papieru.
     - Co to? - pytam, patrząc na niego badawczo.
     - Adres Johna Kudrycka. Może jego żona zdoła wyjaśnić, dlaczego ten przyszedł akurat pod twój lokal. Peter zgodził się, byśmy we dwójkę to sprawdzili.
     Upija łyk kawy, a ja patrzę na niego z niedowierzaniem. Czy on właśnie proponuje cywilowi czynny udział w prowadzonej sprawie, która bezpośrednio tego cywila dotyczy? Postradał zmysły?
     - Mówi pan poważnie? Ale teraz?
     Wzdycha cicho.
     - Jak już, to Matt, a nie pan. Porzućmy te formalne zwroty, które w języku angielskim nie mają prawa istnieć. Tak, teraz. Taki jest plan. Co ty na to?
     Mam rzucić nagle obowiązki, do których tak bardzo chciałam wrócić, by sprawdzić jakąś teorię? Chyba śni.
     - Dobrze - wyrywa się z moich ust, zanim zdążę pomyśleć. - Chodźmy.
     Co się dzieje, do cholery? Kto mnie podmienił? Nie wiem, co czynię, ale wiem, że będę tego żałować.

4 komentarze:

  1. Hejka! Koniecznie muszę zabrać się za nadrabianie zaległości w lekturze :D Obiecuje, że jak znajde czas, to obowiązkowo wracam i czytam, haha.
    Po długich miesiącach w końcu publikuję 12. rozdział! Zapraszam Cię serdecznie, by zajrzeć w wolnej chwili i rzucić choć słowo opinii. :)

    Pozdrawiam xx
    OCZY w OGNIU

    OdpowiedzUsuń
  2. Przybywam i tutaaaaaj! Juhuuu! W końcu! Tym razem nie zamierzam sobie robić takich zaległości, dlatego zawsze na początku tygodnia dopisuję sobie do listy "Przeczytać rozdział Raju". Taka żółciutka lista rzeczy do zrobienia jest dobra!
    Uważam, że doskonale przedstawiłaś Alana oczami Phoebe! Taki człowiek nieidealny, który ma wady, a jednak się go nie nienawidzi!
    Szkoda, że Phoebe w siebie nie wierzy. A co do przekleństw... wow, zaskoczyła mnie tym bulwersem >D!
    "- Mamo, a czy pan Robben jest twoim zdaniem przystojny?" - ahahaha, jebłam XD. Lubię sceny z Sophie <3. Jest taka urocza! I coraz lepiej wychodzi ci pisanie o niej! Już bardziej przypomina dziecko!
    Pomidory ;_______;
    No i przybył Matt. Zapowiada się gruba impreza >D ohohhoho. Nie mogę się doczekać następnego rozdziału! Szkoda, że wychodzą tak rzadko ;___; z moją pamięcią to potem jest tak, że nawet nie wiem kto jest kto, poza Sophie, Mattem i Phoebe buahaha.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. „Pan Rosenberg jest kiepskim jasnowidze, ktoś powinien go uświadomić” – jasnowidzem
    „ Któryś z agentów nie zdołał zapewnić nam bezpieczeństw” – bezpieczeństwa
    „Po moim SMSie” – SMS-ie
    „powiedzieć, że się o nas martwił tego popołudni” – popołudnia
    „to mi wysatarcza aż nadto” – wystarcza
    „Robię kanapki z pomidorem - Sophie je uwielbi - i z żółtym serem” - uwielbia

    Wyjątkowo tego mało w porównaniu z poprzednim :D Zaczynam bardzo lubić fragmenty z Mattem. Czyżby to on był obok Phoebe drugim głównym bohaterem? :D Lecę do ostatniego i tam już się wypowiem jak człowiek xD

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własną odpowiedzialność!