Nie cierpię kawy z automatu. Jakiejkolwiek z urządzenia, które poza nią i herbatą może oferować także jakąś zupę z proszku. Rozumiem, że wewnątrz maszyny kryją się odpowiednie rury i systemy pilnujące, by nie przenikały się składniki, ale i tak nie wypiję czegoś, co mogło wypłynąć zaraz po pomidorowej.
To dlatego jedynie trzymam styropianowy kubek w dłoniach, nie wypijając choć łyka napoju, który mógłby podnieść moje samopoczucie z dolin dobicia psychicznego. Wpatruję się w ciemną powierzchnię , staram się nie dopuścić do jej poruszenia, duszę w sobie zdenerwowanie, próbuję nie myśleć o tym, że uciekają mi kolejne minuty życia.
Stoimy w małym pokoiku w czwórkę: ja, Matt, który przyniósł mi kawę Julianne i agent Carlson. Federalni omawiają sprawę Carlosa Osoyi, a ja czekam, aż ich dyskusja się zakończy, by jechać do Raju. Uprzedziłam już Kim w wiadomości, że zjawię się jeszcze dziś w pracy. Uradowało ją to, bo ruch jest spory. Najwidoczniej klienci się za nami stęsknili, to miłe, że o nas pamiętają.
Zostaję wyrwana ze swojego morza myśli, kiedy agentka Moss - gestykulując przy wykładaniu jakieś teorii - trąca mnie dłonią w ramię, przez co zaburzona zostaje powierzchnia mojego napoju.
A tak dbałam, by pozostała nienaruszona.
- Och, przepraszam - rzuca chłodno kobieta, nawet na mnie nie patrząc.
Co za ważniaka, myślę sobie, uśmiechając się sztucznie i kiwając głową niczym w jakieś dramie.
- Nie szkodzi, nic się nie stało.
Byłoby z pewnością gorzej, gdybym tuż po uderzeniu wylała tę kawę na jej drogie, eleganckie wdzianko. Ne byłoby mi go szkoda, szczerze mówiąc.
By jednak nie kusić losu do powtórzenia tej sytuacji i ziszczenia mojego małego marzenia, robię dwa kroki w tył, solidna ściana zapewnia wsparcie mojemu ciału.
Czuję na sobie czyjeś spojrzenie, przenoszę wzrok ze swoich dłoni na towarzyszy i napotykam błękit. Matt unosi brew, ma założone przed sobą ramiona, wyraz jego twarzy oraz postawa jasno pokazują mi, co brunet ma do zakomunikowania.
Co ty wyprawiasz, Rosenberg?
Uśmiecham się przymilnie i kiwam głową góra-dół w celu odpowiedzenia, że nic się nie dzieje i nie musi się mną przejmować.
Przyjmuje tę wiadomość, bo się rozluźnia, nie to oznacza to jednocześnie że mi wierzy i nadal co kilka sekund na mnie zerka. to wkurzające.
Na nowo wpatruję się w kubek z kawą, a nieliczne słowa towarzyszy przedzierają się przez przeszkody do mojego mózgu.
- Musimy przyjrzeć się dokładnie jego poprzednim wybrykom - reflektuje Julianne, zakładając pełnym gracji ruchem pasmo włosów za ucho. - Być może umknęło nam wcześniejsze włamanie, przecież jego akta przejrzeliśmy jedynie pobieżnie.
Peter chrząka, co w tym momencie bardzo przypomina mi chrumknięcie świni. Gryzę się w wewnętrzną część policzka, byle tylko się nie roześmiać i pokazać brak kultury.
- To dobry pomysł - zgadza się najstarszy z grona - ale miałem, być może w przeciwieństwie do innych, akta Osoyi ze sobą i kiedy ten gość usilnie nie odpowiadał na pytania, zagłębiłem się w ich lekturę. Nie ma żadnego włamania, zaczynał w czarnym światku od kradzieży i dragów.
- Może chciał spróbować czegoś innego? - Julianne nie daje za wygraną i rzuca kolejnym pomysłem, dość kiepskim jak na moje ucho. - To mogła być część jakiegoś zakładu.
Nie muszę tego widzieć, by wiedzieć, że mężczyźni właśnie wymienili spojrzenie. pewnie myślą to samo, co ja, Matt nawet daje temu głośno wyraz:
- Wybacz, Moss, ale to dość naciągana teoria. Ten koleś, jeśli już działa z inną osobą, to na zlecenie. Dotychczasowe przestępstwa pokazują, że to raczej wolny strzelec niż członek większej szajki.
Rozumowanie Robbena otwiera odpowiednią klepkę w mojej głowie, na myśl przychodzi mi własna teoria.
- A jeśli został wynajęty przez mafię, której członek zabił Johna Kudrycka? - Patrzę na Petera. - Mógł mieć od niej informację o wdowie i o tym, kiedy wychodziła z domu. Wydaje mi się, że zaatakował panią Kudryck dlatego, że go zaskoczyła, wracając szybciej do siebie. Mógł zostać wybrany, by coś ukraść. - Za pierwszą myślą przychodzi kolejna. - Jeśli John Kudryck miał sejf, to on mógł być celem włamywacza.
Po moich słowach w pokoiku zapada cisza, troje spojrzeń utkwionych jest we mnie. Speszona wpatruję się w kubek, przełykam ślinę. Trzeba było milczeć.
- Co ten cywil jeszcze tu robi? - pyta ostro agentka Moss, a ja mam ochotę zapaść się pod ziemię.
Zaciskam wargi, czynię krok w stronę drzwi.
- Przepraszam, to tylko za dużo Turnera i Hoocha oraz Castle'a, już wychodzę.
Niespodziewanie czuję na plecach dotyk czyjeś dłoni.
- Spokojnie - mówi Matt z ustami blisko mojego ucha. - Odwiozę panią.
Kiwam głową.
- Dobrze. Do widzenia.
Nie wiem, czy para agentów mnie usłyszała, nawet zbytnio o to nie dbam. Opuszczam pomieszczenie i oddycham głęboko, Matt pcha mnie do przodu.
- Będziesz piła tę kawę? - pyta.
- Nie - odpowiadam i podaję mu kubek. - Proszę.
- Dzięki. - Przejmuje go ode mnie, prawie całą zawartość wypija jednym długim łykiem, krzywi się. - Błe, ale gorzka.
Wzruszam ramionami, czuję się pewniej, nie mając jego dłoni na ciele.
- Nie dziw się, sam ją kupiłeś.
Mimo niezadowolenia brunet nie zostawia nic z napoju, pusty kubek wyrzuca do jednego z koszy na korytarzu. Prowadzi mnie do windy, którą przywołuje dość gwałtownym naciśnięciem srebrnego przycisku.
Milczymy, zjeżdżając w dół. Milczymy podczas szybkiego spaceru po parkingu. Dopiero w samochodzie, zapinając pas, Robben daje wydźwięk swojemu niezadowoleniu.
- Ależ ona mnie wkurza!
Nie muszę pytać, o kim mówi, doskonale wiem, że Julianne Moss zdołała zajść agentowi za skórę w krótkim czasie.
Wzruszam lekko ramionami, kiedy wyjeżdżamy spod siedziby FBI.
- Nie każdy człowiek odpowiada nam swoim zachowaniem - tłumaczę dyplomatycznie.
- Ale nie każdy jest też mistrzem w działaniu innym na nerwy - ripostuje szybko brunet, skręcając w lewo.
- A to ponoć twoja niedoszła żona - zauważam.
Matt prycha, po czym się śmieje.
- No właśnie! Niedoszła. Raz jeden musieliśmy udawać parę narzeczonych planującą huczne wesele, by przyskrzynić pewnego handlarza kradzionymi antykami, a ta od tamtej pory uważa, że między nami jest jakaś chemia, wręcz wisi nad nami przeznaczenie. Co za bzdura.
Przyglądam się Robbenowi przez chwilę, nie potrafię się powstrzymać, zadaję pytanie dotyczące jego wyglądu, które krąży mi po głowie od naszego pierwszego spotkania.
- Pasemka. Dlaczego masz pofarbowane włosy? Próbujesz wskrzesić modę sprzed dekady/
Agent rzuca mi pełne rozbawienia spojrzenie.
- Naprawdę o to pytasz?
Zakładam przed sobą ramiona.
- No co? Jestem po postu ciekawa.
Brunet uśmiecha się pod nosem, zgrabnie prowadzi pojazd z zachowaniem odpowiedniej prędkości. Jesteśmy w połowie drogi do Raju, mam nadzieję, że wystarczy czasu, bym poznała odpowiedź na to i jeszcze jedno dręczące mnie pytanie.
- Poprzednia sprawa wymagała małej zmiany imidżu. To Peter na pomysł tego kiepskiego blondu. Wyglądam jak klaun, zdaję sobie z tego sprawę.
- Nie jest tak źle - staram się go pocieszyć, w końcu pasemka już zblakły, na jego głowie więcej jest naturalnej czerni, dlatego myślą o nim jako o brunecie. - Mojej córce ta fryzura się podoba.
Teraz Matt uśmiecha się szerzej.
- Dzięki. I tak nie jest najgorzej, przy drugiej sprawie pod przykrywką przefarbowałem się na rudo, by wstąpić do pewnego irlandzkiego gangu.
Poprawiam się na miejscu tak, by mieć lepszy widok na towarzysza, który znowu zaciekawił mnie tym, co mówi.
- Jak to się skończyło? - pytam.
- Prawie przespałem się z córką szefa, za co omal nie straciłem głowy, ale reszta zespołu dotarła na czas, bym wyszedł z tego cało.
Śmieję się cicho.
- Nie boisz się, że któregoś pięknego dnia wpadniesz w takie kłopoty, że nikt nie zdoła cię z nich wyciągnąć?
Robben wzrusza ramionami.
- Nie. Mam nad sobą dobre anioły, nic mi nie będzie.
Nie chcę burzyć jego wiary wyliczeniem prawdopodobieństwa różnych zdarzeń, wolę zacząć odrobinę inny, być może ważniejszy - a z pewnością dla mnie - temat.
- Mam jeszcze jedno pytanie.
- Wal śmiało.
Odwracam wzrok, teraz nie chcę patrzeć na jego twarz, kiedy między nami będzie wisieć to, co mnie trapi.
- Dlaczego w środę wieczorem niedaleko kawiarni chciałeś mnie okraść?
Cisza przejmuje na chwilę władzę w pojeździe. Nawet silnik, tak dobrze do tej pory słyszalny, milknie, choć nadal pracuje. Albo to ja staję się nagle tak skupiona na sobie, że go nie słyszę.
Patrzę na mijane budynki, spoglądam na ludzi śpieszących się z pracy do domu. Pewnie myślą o czekającym ciepłym obiedzie, zakupach albo wybierają w głowie serial do obejrzenia wieczorem. Nikt z tego grona nie zwraca uwagi na poszczególne samochody, nikt więc nie widzi mojego smutku, który z pewnością maluje się na mojej twarzy.
Robben przerywa milczenie, chyba znalazł odpowiednie słowa dla tłumaczenia.
- Czyli mnie poznałaś? - dopytuje, jakbym jeszcze nie dała mu jasnego znaku, że tak jest.
Kiwam głową, wciąż wyglądając na ulice rodzinnego - tak mi się wydaje - miasta. Spędziłam tu całe życie, nikomu nie wadząc, dlaczego więc teraz wplątuję się w jakieś niebezpieczne sprawy?
Jak widać, niezbadane są wyroki Boga i losu.
- Tak, właśnie przez te włosy cię poznałam - mówię cicho. - Więc może, skoro już to powiedziałam, wyznasz mi, dlaczego chciałeś przygarnąć moją torbę?
- Zrobię to zaraz po tym, jak powiesz mi, gdzie nauczyłaś się tak kopać? Do tej pory boli mnie brzuch, jak tylko sobie o tym przypomnę.
Nie jestem w nastroju do żartów, Matt powinien to dostrzec. Przygryzam wargę, byle tylko nie warknąć na mężczyznę, zamiast tego wydaję tylko rozkaz ostrym tonem głosu:
- Mów.
Właśnie podjeżdżamy pod kawiarnię. Matt parkuje na jednym z przeznaczonych do tego miejscu przy chodniku, gasi silnik i wzdycha. Czekam, aż z jego gardła wyrwie się jakikolwiek dźwięk, który mógłby jakoś rozjaśnić mi to zdarzenie.
Dociera do niego, że nie dam mu spokoju, nie ustąpię, dopóki mi nie odpowie. Czasami jestem potwornie uparta, czym wkurzam ojczyma. To dobra broń, by wyegzekwować swoje prawa. Z Mattem też powinno mi się udać.
- No dobra. - Agent odpina pas i sadowi się wygodniej. - Kiedy wróciłem do miasta i zostałem wprowadzony w tę sprawę, Peter nakazał mi obserwować Raj, bo podejrzewaliśmy, że morderca lub ktoś inny może chcieć czegoś z tego miejsca lub spróbuje zatrzeć niedostrzeżone przez techników ślady. Kiedy nagle przyszłaś, nie uprzedzając ani Petera, ani porucznika Wilsona, w dodatku wieczorem, gdy jest już dość ciemno, musiałem być czujny. Obserwowałem cię przez okno wystawowe, widziałem, jak chowasz do torby teczkę. Nie wiedziałem, co w niej jest, ale nie zmieniało to faktu, że wpadłaś bez zapowiedzi na miejsce zbrodni. - Spogląda na mnie, jego oczy spochmurniały. Jeśli jest niezadowolony z tego, co zrobiłam, to niech mi to powie. Jeśli zawiniłam, przeproszę. Ale niech nie gromi mnie spojrzeniem, nie jestem żadnym przestępcom. - Musiałem się dowiedzieć, co wzięłaś.
- A to nie mogłeś podejść, przedstawić się i najzwyczajniej w świecie zapytać mnie, co niosę?
Nie odrywa ode mnie wzroku, zaciska usta, a na policzku drga mu mięsień. Tyle razy widziałam coś podobnego u Alana, że to na mnie nie działa, uodporniłam się.
- Nie, nie mogłem, Phoebe. Miałem zostać ci przedstawiony dopiero w siedzibie FBI podczas informowania cię o pełnym udziale biura w śledztwie. Musisz przyznać, że nawet to nam nie wyszło.
Wyglądam znowu przez okno, czując gniew na tego mężczyznę, który zrobił niezłą rozróbę w moim życiu. Dopiero trzy dni temu byłam głównym - i chyba jedynym - świadkiem tego morderstwa, a już mam serdecznie dość całej tej sprawy.
- Jak widać, plany nie lubią się pana trzymać, agencie Robben - mówię, odpinam swój pas i otwieram drzwi. - Dziękuję za odwiezienie. Do widzenia.
- Phoebe...
Nie zatrzymuję się, zatrzaskuję za sobą drzwi, przekraczam chodnik i wchodzę do kawiarni. Dźwięk dzwoneczków zawieszonych przy drzwiach uspokaja mnie, mam poczucie, że jestem w odpowiednim miejscu.
Ledwie czynię dwa kroki, kiedy przy moim boku zjawia się stała klientka Raju - sympatyczna pani po siedemdziesiątce, która o brytyjskiej literaturze wie chyba wszystko. Jak zwykle jej siwe włosy związane są w schludny koczek, usta muśnięte bladoróżową szminką, a strój niezwykle elegancki. Uśmiecha się lekko, ale za chwilę pochmurnieje, co mnie martwi.
- Dzień dobry - odzywam się. - Czy coś się stało, pani Roberts?
- Witaj, Phoebe. Cieszę się bardzo, że Raj na nowo działa, ale czy możesz mi łaskawie wyjaśnić, dlaczego nie dotarły książki, które ostatnio zamówiłam? Bardzo liczyłam na to, że dzisiaj zacznę pierwszą z nich.
Staję jak wryta. To musi być jakieś nieporozumienie. Od razu w środę, gdy tylko udało mi się na to znaleźć czas między wizytami na policji a spotkaniem z Joelem, podzwoniłam po dostawcach i uprzedziłam, by nie przyjeżdżali do dzisiaj, bo lokal będzie nieczynny. Ci, którzy rozliczają się z towarem w każdy piątek, mieli obowiązek się stawić. Przed tym, jak do kawiarnio-księgarni wpadł Matt, odebrałam paczki z kawą i tomiki wierszy, które jedno wydawnictwo samo mi zaproponowało. Byłam pewna, że pozostali - czyli właśnie dostawca z największego wydawnictwa w stanie - dadzą radę wykonać swoją powinność. Cóż, pomyliłam się. Ale mi głupio.
Do tej pory byłam przygotowana na każdą ewentualność, miałam plany awaryjne. Dlaczego wszystko musi się walić w tym samym czasie?!
Pani Roberts na nowo się uśmiecha i klepie mnie po ramieniu.
- Spokojnie, to nic wielkiego, mogę poczekać jeszcze kilka dni, poza tym, na jednej półce widziałam jedną ładną okładkę...
Nie zwracając już na mnie uwagi, kobieta kieruje się ku działowi literatury pięknej, zaś ja podchodzę do lady, gdzie Kim uwija się przy kawach. Rozglądam się wokół, dostrzegam Heatha doradzającego pewnej parze przy skandynawskich kryminałach. Jak widzę, wszystko mają pod kontrolą. Chociaż tyle.
Kiwam pracownicy głową na powitanie, gdy ją mijam, przechodząc na zaplecze, Kim odpowiada mi tym samym. O nic nie pyta, nie chce mnie również o niczym poinformować. Czyli tutaj było i jest spokojniej niż na zewnątrz. To dobrze, potrzebuję chwili oddechu, zanim wygłoszę solidną reprymendę i postraszę zerwaniem umowy przez niedotrzymywanie terminów.
Pół godziny później odkładam komórkę na blat małego biurka i ciężko wzdycham, a w moich żyłach poza krwią krążą rozgoryczenie i gniew. Udało mi się załatwić dostawę na poniedziałek, ale straciłam wiele nerwów na dochodzeniu, dlaczego nikt się dzisiaj nie zjawił. Odrobinę skołowana wracam na salę, zajmuję miejsce przy ekspresie i robię dla siebie kawę, do której dodaję syrop orzechowy, by odrobinę osłodzić sobie ten dzień.
Po dawce kofeiny jestem na tyle pełna energii, że do końca zmiany nie mam problemów z obsługą klientów, a uśmiech pojawiający się na mojej twarzy nie jest sztuczny. Spycham wydarzenia popołudnia na tył głowy, nie myślę o tym, co powiedział mi Matt. Odcinam się od całego śledztwa, dzięki temu skupiam się na pracy, jestem miła dla odwiedzających, co skutkuje dużą sprzedażą z nieoczekiwanym napiwkiem przy wydawaniu trzech latte na wynos. Dzięki Rajowi czuję się lepiej, kawiarnię zamykam z uczuciem lekkości.
Tylko dlaczego znowu w domu panuje napięta atmosfera? Ledwie wchodzę do kuchni, a już napotykam podejrzliwe spojrzenie Alana i zaniepokojone mamy. Oboje siedzą przy stole i raczą się napojami - rodzicielka rumiankiem, sądząc po zapachu, zaś ojczym ciągnie ciemne piwo prosto z butelki w dość obleśny sposób (biały podkoszulek nie zakrywający brzucha to jakaś zbrodnia na ludzkości). Brzydzi mnie widok mężczyzny.
- Cześć - witam się. - Czy coś się stało? Sophie już śpi?
Mama kręci głową, niespokojnie stuka palcami o blat.
- Nie, ogląda bajkę w naszym pokoju. Phoebe, proszę, usiądź.
W normalnych okolicznościach zanim wypełniłabym polecenie, dopytywałabym, o co chodzi, ale widząc, jak Alan wypija jednym łykiem trzy czwarte butelki, wiem, że coś jest na rzeczy, dlatego szybko zajmuję miejsce. Jeśli zachowanie lekarza to próba upicia się, to nie może być dobrze.
Kiedy tak siedzę pomiędzy nimi, czuję, jak żołądek zawiązuje mi się w supeł. Dopiero teraz dostrzegam leżącą pośrodku mebla kopertę. Odczytuję napis na niej, a serce zaczyna bić szybciej, zasycha mi w ustach.
- Co to jest? - pytam. - Kim jest Phoebe Miller?
Mama przygryza wargę, a Alan wybucha śmiechem.
- To ty, córo - tłumaczy złośliwie. - Ty jesteś Phoebe Miller. Ty nią, cholera, jesteś.
Patrzę, jak dopija swój alkohol, wstaje, beka donośnie, odkłada butelkę na blat i wychodzi z kuchni, śmiejąc się. Mam nadzieję, że swoim grubiańskim zachowaniem nie zwróci na siebie uwagi Sophie, a ta nie przybiegnie tutaj, aby sprawdzić, co się dzieje.
Przenoszę wzrok na mamę, która nadal przygryza wargę, jestem niemalże pewna, że już czuje na języku smak krwi.
- Mamo?
Spogląda gdzieś obok mnie, nie mając odwagi spojrzeć mi w oczy. To jak oberwanie niewidzialnym obuchem prosto w serce. Cholernie boli.
Zrywam się z miejsca i chwytam za kopertę.
- Co to jest? - podnoszę głos, a do oczu napływają mi łzy. - Skąd to nazwisko? Mamo!
By jednak nie kusić losu do powtórzenia tej sytuacji i ziszczenia mojego małego marzenia, robię dwa kroki w tył, solidna ściana zapewnia wsparcie mojemu ciału.
Czuję na sobie czyjeś spojrzenie, przenoszę wzrok ze swoich dłoni na towarzyszy i napotykam błękit. Matt unosi brew, ma założone przed sobą ramiona, wyraz jego twarzy oraz postawa jasno pokazują mi, co brunet ma do zakomunikowania.
Co ty wyprawiasz, Rosenberg?
Uśmiecham się przymilnie i kiwam głową góra-dół w celu odpowiedzenia, że nic się nie dzieje i nie musi się mną przejmować.
Przyjmuje tę wiadomość, bo się rozluźnia, nie to oznacza to jednocześnie że mi wierzy i nadal co kilka sekund na mnie zerka. to wkurzające.
Na nowo wpatruję się w kubek z kawą, a nieliczne słowa towarzyszy przedzierają się przez przeszkody do mojego mózgu.
- Musimy przyjrzeć się dokładnie jego poprzednim wybrykom - reflektuje Julianne, zakładając pełnym gracji ruchem pasmo włosów za ucho. - Być może umknęło nam wcześniejsze włamanie, przecież jego akta przejrzeliśmy jedynie pobieżnie.
Peter chrząka, co w tym momencie bardzo przypomina mi chrumknięcie świni. Gryzę się w wewnętrzną część policzka, byle tylko się nie roześmiać i pokazać brak kultury.
- To dobry pomysł - zgadza się najstarszy z grona - ale miałem, być może w przeciwieństwie do innych, akta Osoyi ze sobą i kiedy ten gość usilnie nie odpowiadał na pytania, zagłębiłem się w ich lekturę. Nie ma żadnego włamania, zaczynał w czarnym światku od kradzieży i dragów.
- Może chciał spróbować czegoś innego? - Julianne nie daje za wygraną i rzuca kolejnym pomysłem, dość kiepskim jak na moje ucho. - To mogła być część jakiegoś zakładu.
Nie muszę tego widzieć, by wiedzieć, że mężczyźni właśnie wymienili spojrzenie. pewnie myślą to samo, co ja, Matt nawet daje temu głośno wyraz:
- Wybacz, Moss, ale to dość naciągana teoria. Ten koleś, jeśli już działa z inną osobą, to na zlecenie. Dotychczasowe przestępstwa pokazują, że to raczej wolny strzelec niż członek większej szajki.
Rozumowanie Robbena otwiera odpowiednią klepkę w mojej głowie, na myśl przychodzi mi własna teoria.
- A jeśli został wynajęty przez mafię, której członek zabił Johna Kudrycka? - Patrzę na Petera. - Mógł mieć od niej informację o wdowie i o tym, kiedy wychodziła z domu. Wydaje mi się, że zaatakował panią Kudryck dlatego, że go zaskoczyła, wracając szybciej do siebie. Mógł zostać wybrany, by coś ukraść. - Za pierwszą myślą przychodzi kolejna. - Jeśli John Kudryck miał sejf, to on mógł być celem włamywacza.
Po moich słowach w pokoiku zapada cisza, troje spojrzeń utkwionych jest we mnie. Speszona wpatruję się w kubek, przełykam ślinę. Trzeba było milczeć.
- Co ten cywil jeszcze tu robi? - pyta ostro agentka Moss, a ja mam ochotę zapaść się pod ziemię.
Zaciskam wargi, czynię krok w stronę drzwi.
- Przepraszam, to tylko za dużo Turnera i Hoocha oraz Castle'a, już wychodzę.
Niespodziewanie czuję na plecach dotyk czyjeś dłoni.
- Spokojnie - mówi Matt z ustami blisko mojego ucha. - Odwiozę panią.
Kiwam głową.
- Dobrze. Do widzenia.
Nie wiem, czy para agentów mnie usłyszała, nawet zbytnio o to nie dbam. Opuszczam pomieszczenie i oddycham głęboko, Matt pcha mnie do przodu.
- Będziesz piła tę kawę? - pyta.
- Nie - odpowiadam i podaję mu kubek. - Proszę.
- Dzięki. - Przejmuje go ode mnie, prawie całą zawartość wypija jednym długim łykiem, krzywi się. - Błe, ale gorzka.
Wzruszam ramionami, czuję się pewniej, nie mając jego dłoni na ciele.
- Nie dziw się, sam ją kupiłeś.
Mimo niezadowolenia brunet nie zostawia nic z napoju, pusty kubek wyrzuca do jednego z koszy na korytarzu. Prowadzi mnie do windy, którą przywołuje dość gwałtownym naciśnięciem srebrnego przycisku.
Milczymy, zjeżdżając w dół. Milczymy podczas szybkiego spaceru po parkingu. Dopiero w samochodzie, zapinając pas, Robben daje wydźwięk swojemu niezadowoleniu.
- Ależ ona mnie wkurza!
Nie muszę pytać, o kim mówi, doskonale wiem, że Julianne Moss zdołała zajść agentowi za skórę w krótkim czasie.
Wzruszam lekko ramionami, kiedy wyjeżdżamy spod siedziby FBI.
- Nie każdy człowiek odpowiada nam swoim zachowaniem - tłumaczę dyplomatycznie.
- Ale nie każdy jest też mistrzem w działaniu innym na nerwy - ripostuje szybko brunet, skręcając w lewo.
- A to ponoć twoja niedoszła żona - zauważam.
Matt prycha, po czym się śmieje.
- No właśnie! Niedoszła. Raz jeden musieliśmy udawać parę narzeczonych planującą huczne wesele, by przyskrzynić pewnego handlarza kradzionymi antykami, a ta od tamtej pory uważa, że między nami jest jakaś chemia, wręcz wisi nad nami przeznaczenie. Co za bzdura.
Przyglądam się Robbenowi przez chwilę, nie potrafię się powstrzymać, zadaję pytanie dotyczące jego wyglądu, które krąży mi po głowie od naszego pierwszego spotkania.
- Pasemka. Dlaczego masz pofarbowane włosy? Próbujesz wskrzesić modę sprzed dekady/
Agent rzuca mi pełne rozbawienia spojrzenie.
- Naprawdę o to pytasz?
Zakładam przed sobą ramiona.
- No co? Jestem po postu ciekawa.
Brunet uśmiecha się pod nosem, zgrabnie prowadzi pojazd z zachowaniem odpowiedniej prędkości. Jesteśmy w połowie drogi do Raju, mam nadzieję, że wystarczy czasu, bym poznała odpowiedź na to i jeszcze jedno dręczące mnie pytanie.
- Poprzednia sprawa wymagała małej zmiany imidżu. To Peter na pomysł tego kiepskiego blondu. Wyglądam jak klaun, zdaję sobie z tego sprawę.
- Nie jest tak źle - staram się go pocieszyć, w końcu pasemka już zblakły, na jego głowie więcej jest naturalnej czerni, dlatego myślą o nim jako o brunecie. - Mojej córce ta fryzura się podoba.
Teraz Matt uśmiecha się szerzej.
- Dzięki. I tak nie jest najgorzej, przy drugiej sprawie pod przykrywką przefarbowałem się na rudo, by wstąpić do pewnego irlandzkiego gangu.
Poprawiam się na miejscu tak, by mieć lepszy widok na towarzysza, który znowu zaciekawił mnie tym, co mówi.
- Jak to się skończyło? - pytam.
- Prawie przespałem się z córką szefa, za co omal nie straciłem głowy, ale reszta zespołu dotarła na czas, bym wyszedł z tego cało.
Śmieję się cicho.
- Nie boisz się, że któregoś pięknego dnia wpadniesz w takie kłopoty, że nikt nie zdoła cię z nich wyciągnąć?
Robben wzrusza ramionami.
- Nie. Mam nad sobą dobre anioły, nic mi nie będzie.
Nie chcę burzyć jego wiary wyliczeniem prawdopodobieństwa różnych zdarzeń, wolę zacząć odrobinę inny, być może ważniejszy - a z pewnością dla mnie - temat.
- Mam jeszcze jedno pytanie.
- Wal śmiało.
Odwracam wzrok, teraz nie chcę patrzeć na jego twarz, kiedy między nami będzie wisieć to, co mnie trapi.
- Dlaczego w środę wieczorem niedaleko kawiarni chciałeś mnie okraść?
Cisza przejmuje na chwilę władzę w pojeździe. Nawet silnik, tak dobrze do tej pory słyszalny, milknie, choć nadal pracuje. Albo to ja staję się nagle tak skupiona na sobie, że go nie słyszę.
Patrzę na mijane budynki, spoglądam na ludzi śpieszących się z pracy do domu. Pewnie myślą o czekającym ciepłym obiedzie, zakupach albo wybierają w głowie serial do obejrzenia wieczorem. Nikt z tego grona nie zwraca uwagi na poszczególne samochody, nikt więc nie widzi mojego smutku, który z pewnością maluje się na mojej twarzy.
Robben przerywa milczenie, chyba znalazł odpowiednie słowa dla tłumaczenia.
- Czyli mnie poznałaś? - dopytuje, jakbym jeszcze nie dała mu jasnego znaku, że tak jest.
Kiwam głową, wciąż wyglądając na ulice rodzinnego - tak mi się wydaje - miasta. Spędziłam tu całe życie, nikomu nie wadząc, dlaczego więc teraz wplątuję się w jakieś niebezpieczne sprawy?
Jak widać, niezbadane są wyroki Boga i losu.
- Tak, właśnie przez te włosy cię poznałam - mówię cicho. - Więc może, skoro już to powiedziałam, wyznasz mi, dlaczego chciałeś przygarnąć moją torbę?
- Zrobię to zaraz po tym, jak powiesz mi, gdzie nauczyłaś się tak kopać? Do tej pory boli mnie brzuch, jak tylko sobie o tym przypomnę.
Nie jestem w nastroju do żartów, Matt powinien to dostrzec. Przygryzam wargę, byle tylko nie warknąć na mężczyznę, zamiast tego wydaję tylko rozkaz ostrym tonem głosu:
- Mów.
Właśnie podjeżdżamy pod kawiarnię. Matt parkuje na jednym z przeznaczonych do tego miejscu przy chodniku, gasi silnik i wzdycha. Czekam, aż z jego gardła wyrwie się jakikolwiek dźwięk, który mógłby jakoś rozjaśnić mi to zdarzenie.
Dociera do niego, że nie dam mu spokoju, nie ustąpię, dopóki mi nie odpowie. Czasami jestem potwornie uparta, czym wkurzam ojczyma. To dobra broń, by wyegzekwować swoje prawa. Z Mattem też powinno mi się udać.
- No dobra. - Agent odpina pas i sadowi się wygodniej. - Kiedy wróciłem do miasta i zostałem wprowadzony w tę sprawę, Peter nakazał mi obserwować Raj, bo podejrzewaliśmy, że morderca lub ktoś inny może chcieć czegoś z tego miejsca lub spróbuje zatrzeć niedostrzeżone przez techników ślady. Kiedy nagle przyszłaś, nie uprzedzając ani Petera, ani porucznika Wilsona, w dodatku wieczorem, gdy jest już dość ciemno, musiałem być czujny. Obserwowałem cię przez okno wystawowe, widziałem, jak chowasz do torby teczkę. Nie wiedziałem, co w niej jest, ale nie zmieniało to faktu, że wpadłaś bez zapowiedzi na miejsce zbrodni. - Spogląda na mnie, jego oczy spochmurniały. Jeśli jest niezadowolony z tego, co zrobiłam, to niech mi to powie. Jeśli zawiniłam, przeproszę. Ale niech nie gromi mnie spojrzeniem, nie jestem żadnym przestępcom. - Musiałem się dowiedzieć, co wzięłaś.
- A to nie mogłeś podejść, przedstawić się i najzwyczajniej w świecie zapytać mnie, co niosę?
Nie odrywa ode mnie wzroku, zaciska usta, a na policzku drga mu mięsień. Tyle razy widziałam coś podobnego u Alana, że to na mnie nie działa, uodporniłam się.
- Nie, nie mogłem, Phoebe. Miałem zostać ci przedstawiony dopiero w siedzibie FBI podczas informowania cię o pełnym udziale biura w śledztwie. Musisz przyznać, że nawet to nam nie wyszło.
Wyglądam znowu przez okno, czując gniew na tego mężczyznę, który zrobił niezłą rozróbę w moim życiu. Dopiero trzy dni temu byłam głównym - i chyba jedynym - świadkiem tego morderstwa, a już mam serdecznie dość całej tej sprawy.
- Jak widać, plany nie lubią się pana trzymać, agencie Robben - mówię, odpinam swój pas i otwieram drzwi. - Dziękuję za odwiezienie. Do widzenia.
- Phoebe...
Nie zatrzymuję się, zatrzaskuję za sobą drzwi, przekraczam chodnik i wchodzę do kawiarni. Dźwięk dzwoneczków zawieszonych przy drzwiach uspokaja mnie, mam poczucie, że jestem w odpowiednim miejscu.
Ledwie czynię dwa kroki, kiedy przy moim boku zjawia się stała klientka Raju - sympatyczna pani po siedemdziesiątce, która o brytyjskiej literaturze wie chyba wszystko. Jak zwykle jej siwe włosy związane są w schludny koczek, usta muśnięte bladoróżową szminką, a strój niezwykle elegancki. Uśmiecha się lekko, ale za chwilę pochmurnieje, co mnie martwi.
- Dzień dobry - odzywam się. - Czy coś się stało, pani Roberts?
- Witaj, Phoebe. Cieszę się bardzo, że Raj na nowo działa, ale czy możesz mi łaskawie wyjaśnić, dlaczego nie dotarły książki, które ostatnio zamówiłam? Bardzo liczyłam na to, że dzisiaj zacznę pierwszą z nich.
Staję jak wryta. To musi być jakieś nieporozumienie. Od razu w środę, gdy tylko udało mi się na to znaleźć czas między wizytami na policji a spotkaniem z Joelem, podzwoniłam po dostawcach i uprzedziłam, by nie przyjeżdżali do dzisiaj, bo lokal będzie nieczynny. Ci, którzy rozliczają się z towarem w każdy piątek, mieli obowiązek się stawić. Przed tym, jak do kawiarnio-księgarni wpadł Matt, odebrałam paczki z kawą i tomiki wierszy, które jedno wydawnictwo samo mi zaproponowało. Byłam pewna, że pozostali - czyli właśnie dostawca z największego wydawnictwa w stanie - dadzą radę wykonać swoją powinność. Cóż, pomyliłam się. Ale mi głupio.
Do tej pory byłam przygotowana na każdą ewentualność, miałam plany awaryjne. Dlaczego wszystko musi się walić w tym samym czasie?!
Pani Roberts na nowo się uśmiecha i klepie mnie po ramieniu.
- Spokojnie, to nic wielkiego, mogę poczekać jeszcze kilka dni, poza tym, na jednej półce widziałam jedną ładną okładkę...
Nie zwracając już na mnie uwagi, kobieta kieruje się ku działowi literatury pięknej, zaś ja podchodzę do lady, gdzie Kim uwija się przy kawach. Rozglądam się wokół, dostrzegam Heatha doradzającego pewnej parze przy skandynawskich kryminałach. Jak widzę, wszystko mają pod kontrolą. Chociaż tyle.
Kiwam pracownicy głową na powitanie, gdy ją mijam, przechodząc na zaplecze, Kim odpowiada mi tym samym. O nic nie pyta, nie chce mnie również o niczym poinformować. Czyli tutaj było i jest spokojniej niż na zewnątrz. To dobrze, potrzebuję chwili oddechu, zanim wygłoszę solidną reprymendę i postraszę zerwaniem umowy przez niedotrzymywanie terminów.
Pół godziny później odkładam komórkę na blat małego biurka i ciężko wzdycham, a w moich żyłach poza krwią krążą rozgoryczenie i gniew. Udało mi się załatwić dostawę na poniedziałek, ale straciłam wiele nerwów na dochodzeniu, dlaczego nikt się dzisiaj nie zjawił. Odrobinę skołowana wracam na salę, zajmuję miejsce przy ekspresie i robię dla siebie kawę, do której dodaję syrop orzechowy, by odrobinę osłodzić sobie ten dzień.
Po dawce kofeiny jestem na tyle pełna energii, że do końca zmiany nie mam problemów z obsługą klientów, a uśmiech pojawiający się na mojej twarzy nie jest sztuczny. Spycham wydarzenia popołudnia na tył głowy, nie myślę o tym, co powiedział mi Matt. Odcinam się od całego śledztwa, dzięki temu skupiam się na pracy, jestem miła dla odwiedzających, co skutkuje dużą sprzedażą z nieoczekiwanym napiwkiem przy wydawaniu trzech latte na wynos. Dzięki Rajowi czuję się lepiej, kawiarnię zamykam z uczuciem lekkości.
Tylko dlaczego znowu w domu panuje napięta atmosfera? Ledwie wchodzę do kuchni, a już napotykam podejrzliwe spojrzenie Alana i zaniepokojone mamy. Oboje siedzą przy stole i raczą się napojami - rodzicielka rumiankiem, sądząc po zapachu, zaś ojczym ciągnie ciemne piwo prosto z butelki w dość obleśny sposób (biały podkoszulek nie zakrywający brzucha to jakaś zbrodnia na ludzkości). Brzydzi mnie widok mężczyzny.
- Cześć - witam się. - Czy coś się stało? Sophie już śpi?
Mama kręci głową, niespokojnie stuka palcami o blat.
- Nie, ogląda bajkę w naszym pokoju. Phoebe, proszę, usiądź.
W normalnych okolicznościach zanim wypełniłabym polecenie, dopytywałabym, o co chodzi, ale widząc, jak Alan wypija jednym łykiem trzy czwarte butelki, wiem, że coś jest na rzeczy, dlatego szybko zajmuję miejsce. Jeśli zachowanie lekarza to próba upicia się, to nie może być dobrze.
Kiedy tak siedzę pomiędzy nimi, czuję, jak żołądek zawiązuje mi się w supeł. Dopiero teraz dostrzegam leżącą pośrodku mebla kopertę. Odczytuję napis na niej, a serce zaczyna bić szybciej, zasycha mi w ustach.
- Co to jest? - pytam. - Kim jest Phoebe Miller?
Mama przygryza wargę, a Alan wybucha śmiechem.
- To ty, córo - tłumaczy złośliwie. - Ty jesteś Phoebe Miller. Ty nią, cholera, jesteś.
Patrzę, jak dopija swój alkohol, wstaje, beka donośnie, odkłada butelkę na blat i wychodzi z kuchni, śmiejąc się. Mam nadzieję, że swoim grubiańskim zachowaniem nie zwróci na siebie uwagi Sophie, a ta nie przybiegnie tutaj, aby sprawdzić, co się dzieje.
Przenoszę wzrok na mamę, która nadal przygryza wargę, jestem niemalże pewna, że już czuje na języku smak krwi.
- Mamo?
Spogląda gdzieś obok mnie, nie mając odwagi spojrzeć mi w oczy. To jak oberwanie niewidzialnym obuchem prosto w serce. Cholernie boli.
Zrywam się z miejsca i chwytam za kopertę.
- Co to jest? - podnoszę głos, a do oczu napływają mi łzy. - Skąd to nazwisko? Mamo!
Ona także nie wytrzymuje, zaczyna głośno płakać.
- To od twojego ojca - szlocha. - Od twojego przeklętego ojca. Znalazł nas. Przez ciebie! - krzyczy, po czym wybiega z pomieszczenia.
Zostaję sama, zegar odlicza kolejne sekundy. Przyglądam się kopercie, a po policzkach spływa mi słona woda.
Czyli moim rodowym nazwiskiem jest Miller. Jak dobrze się tego dowiedzieć po prawie dwudziestu pięciu latach.
Prawie gniotę papier w dłoni, gdy idę do swojego pokoju. Nie damy rady przeczytać córce bajki na dobranoc. Najpierw muszę dowiedzieć się, co jest w środku.
Muszę dowiedzieć się, kim tak naprawdę jestem i zrobię to za wszelką cenę.
Cześć. Nie pamiętam już w jaki sposób trafiłam na tego Twojego bloga, ale pamiętam, że niezwykle spodobał mi się tytuł i szablon. Dlatego też, zapisałam sobie stronę w zakładkach, by móc się z nią zapoznać, gdy tylko znajdę chwilę czasu. Minęło kilka tygodni i wczoraj zaczęłam szukać czegoś ciekawego do czytania. Przypomniałam sobie o Twoim blogu i tak przyjemnie mi się czytało, że bez trudu przebrnęłam przez wszystkie opublikowane dotąd rozdziały, chociaż zaczynałam czytanie tego opowiadania niejako „w ciemno”. Zabrakło mi na Twoim blogu zakładki, która mówiłaby czego mogłabym się spodziewać po opowiadaniu, dlatego jestem mile zaskoczona, że znalazłam sobie do czytania dobry kryminał :)
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że Twoja historia potrafi wciągnąć. Nie pomyślałabym, że Phoebe zostanie wciągnięta w śledztwo, tylko dlatego, że jakiś ranny mężczyzna zmarł pod jej lokalem. No ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu poznała Matta. I może na razie dziewczyna nie jest do niego zbyt pozytywnie nastawiona (w końcu wciągnął ją jeszcze bardziej w to śledztwo i sprawił, że musiała składać zeznania po raz kolejny) to mam wrażenie, albo raczej nadzieję, że między nimi nawiąże się dość dobra relacja. Zresztą Matt jest bohaterem którego bardzo polubiłam. Tak samo jak Phoebe, która okazała się silną samotną matką, chociaż ona sama ma raczej wrażenie, że nie do końca wszystko jej się udaje. Sophie jest uroczą dziewczynką i już podbiła moje serce, natomiast nie przepadam za matką Phoebe i Alanem. Mam wrażenie, że jej ojczym jest ciągle niezadowolony z tego jak postępuje kobieta. Jej matka natomiast nie powiedziała Phoebe nic o ojcu, a teraz jeszcze obwinia dziewczynę o to, że ten je znalazł. Jakby faktycznie kobieta miała na to jakikolwiek wpływ. Jestem niesamowicie ciekawa tego, co kryje koperta, którą otrzymała Phoebe od swojego ojca. Nie wiem czemu, ale odnoszę wrażenie, że to co jest tam zawarte, pewnie jeszcze bardziej skomplikuje i tak już trudną dla kobiety sytuację. Zgaduję, że na kolejny rozdział pewnie będę musiała poczekać do kwietnia, ale możesz być pewna, że z pewnością się pojawię, bo jak dotąd to opowiadanie zapowiada się genialnie! :)
Pozdrawiam ciepło i życzę mnóstwo weny!
sluchajac-dzwieku-ciszy.blogspot.com
Pomiędzy zabieganiem, a więc gotowaniem przed północą jedzenia na następny dzień, udało mi się wskoczyć poczytać rozdział, bang! Mam nadzieję, że tym razem na weekendzie uda mi się przeczytać Ruliena, bo ja chcę Ruiza!
OdpowiedzUsuń"- Przepraszam, to tylko za dużo Turnera i Hoocha oraz Castle'a, już wychodzę." - mam wrażenie, że po tym tłumaczeniu mogła się jeszcze bardziej pogrążyć buahhaha. Sama pacnęłam się w czoło.
"- Nie każdy człowiek odpowiada nam swoim zachowaniem - tłumaczę dyplomatycznie.
- Ale nie każdy jest też mistrzem w działaniu innym na nerwy" - ha! Dobra wymiana zdań, propsuję!
O, a to mnie teorie Phoebe (która zresztą była prawdziwa) zaskoczyła! Kto by pomyślał, że próbował ją okraść sam Matt. W sumie... dziwny sposób zdobywania informacji i nie dziwię się, że Phoebe się wkurzyła.
To zakończenie... Łoooooo, mindfuck. Naprawdę mi się podobało. Aż jestem ciekawa jak to się zakończy!
Pozdrawiaaam.
Zanim skomentuję całość, skoro w końcu nadrobiłam, zwrócę uwagę na jedno. W rozdziale, kiedy Phoebe wraca po dokumenty swojego pracownika, piszesz, że dzwoniła do porucznika z informacją, że będzie w Raju, a teraz Matt mówi, że nic o tym nie wiedzieli. Co jest?
OdpowiedzUsuńCałość się strasznie pokręcona. Tajemnica, morderstwo, śledztwo, może mafia. Rzucasz cząstkowymi informacjami, których nie potrafię poskładać w całość.
Nie rozumiem Phoebe. Raz mówi jedno, potem robi drugie. Nie czuję tego, że jest matką małej Sophie, brakuje mi tu czegoś, co mogłoby nadać tej relacji prawdziwości.
Matt mnie wkurza. O ile w Rozważnej to wrażenie się nie pojawiło, tak tu już po prostu nie mogę go znieść. Tanie aktorstwo, brak profesjonalizmu, brak jakiegoś instynktu samozachowawczego. Jaki normalny policjant/agent federalny zabiera ze sobą cywila na przesłuchanie? W ogóle to FBI zachowuje się, jakby nie do końca wiedzieli, co się tu dzieje.
Sophie jak na inteligentną, nieco zbyt dojrzałą sześciolatkę ujęła moje serce, zwłaszcza tymi celnymi uwagami skierowanymi do agentów. To chyba jedyna postać w tej opowieści, co do której nie mam żadnych zastrzeżeń.
Rodzina Phoebe i jej pracownicy nie wzbudzają we mnie prawie żadnych odczuć.
Wiem, że nie do końca mogę sobie pozwolić na porzucenie tej opowieści, bo jednak mnie ciekawi. Nie zostanie jednak moją ulubioną, przynajmniej na ten moment. Zobaczymy, co przyniosą kolejne rozdziały.
Pozdrawiam
No i nadal nie rozumiem, czemu te wszystkie teorie, które snują śledczy docierają do uszu Phoebe. To naprawdę nieodpowiedzialne tak nie dbać o tajemnicę zawodową i rozpowiadać o swoich dowodach/poszlakach/domysłach na prawo i lewo. A co jeśli Phoebe jest dobrą aktorką i tylko udaje, że nie ma nic wspólnego ze śledztwem? Co jeśli ona też należy do tej całej mafii i donosi o wszystkim czego się dowie? Może to nie jest bardzo prawdopodobne, ale w jakimś stopniu możliwe, a oni nic nie uważają!
OdpowiedzUsuń„- Co ten cywil jeszcze tu robi? - pyta ostro agentka Moss, a ja mam ochotę zapaść się pod ziemię.” – wreszcie ktoś, kto mnie rozumie!
Jestem zawiedzona tym udawanym weselem:< Myślałam, że oni naprawdę byli kiedyś razem, ale coś potem nie wyszło. Ale z drugiej strony, nieodwzajemnione uczucie Matta do agentki też może być bardzo ciekawym wątkiem.
Cieszę się, że w wyjaśniła się sprawa tego usiłowania ukradzenia torebki, ale tłumaczenia Matta średnio mnie przekonują. Jeśli pracuje przy sprawie to powinien chyba po prostu podejść do Phoebe, wyciągnąć odznakę i rozkazać, by pokazala co niesie. Który normalny sledczy bawi się w złodzieja, jak chce przeszukać podejrzanego? :D Coś mi tu nie gra xD
Końcówką rozdziału bardzo mnie zaintrygowałaś. Po co ojciec napisał do Phoebe? Co chce jej powiedzieć?
Niebawem wrócę na więcej! ;*