poniedziałek, 10 kwietnia 2017

10 Spotkanie z listem




     Gdyby tydzień temu ktoś zapytał mnie, czego pragnę w życiu, odpowiedziałabym, że szczęścia i zdrowia dla swoich najbliższych. By spełniały się ich najskrytsze marzenia. Dzisiaj, siedząc późnym wieczorem na łóżku w swoim ciemnym, małym pokoju, pragnę jedynie świętego spokoju. Chcę też pozbyć się tego uczucia lęku, który panoszy się wokół mnie i naciska na mnie z każdej możliwej strony.
     List, który dotarł tego popołudnia, spoczywa tuż przede mną. Siedzę po turecku na twardym materacu i zachodzę w głowę, czy na pewno chcę wiedzieć, co takiego w sobie kryje.
     Obgryzam paznokcie ze zdenerwowania, chociaż to nie przystoi dorosłej kobiecie. Jeśli wstanę i zapalę choćby lampkę przy mikroskopijnym - ale proporcjonalnie dużym do pomieszczenia - biurku, światło przedostanie się na korytarz przez szparę pod drzwiami, a to będzie dla Sophie znak, że mama jest bardzo zmęczona to jedynie kłamstwo, a ona może tu przyjść i prosić o bajkę na dobranoc, o ile mama lub Alan jeszcze nie położyli jej do łóżka. 
     Kiedy zaczyna mnie szczypać skóra przy paznokciu, którą musiałam nadgryźć, trzeźwieję. Muszę się zdecydować, a nie wpatrywać tyle w kopertę.
     Czy ktoś nie może wziąć ode mnie tej odpowiedzialności? Tak, godzinę temu chciałam za wszelką cenę dowiedzieć się, kim tak naprawdę jestem. Wątpliwość jest częścią codzienności wielu ludzi, także moją. To dlatego się boję - bo nie wiem, co mnie czeka.
     Biorę głęboki wdech i chwytam za papier. Prawie w niego nie trafiam, jest tak ciemno, a ja zbyt leniwa. Wzdycham. Przecież nie zdołam dojrzeć treści listu w tych warunkach. Muszę włączyć to cholerne światło. Ale podczas krótkiej drogi do lampki, mogę zmienić zdanie.
     Nie ma co dłużej nad tym debatować. Zbieram siły, opuszczam nogi na panele i w trzech krótkich krokach jestem przy lampce. Zapalam ją, po czym wracam do nagrzanego łóżka i ponownie biorę do rąk kopertę zaadresowaną - jak wynika z zeznania Alana - do mnie. Do Phoebe Rosenberg, po biologicznym i nadal nieznanym ojcu Phoebe Miller. Chyba nigdy nie przyzwyczaję się do takiego połączenia imienia i nazwiska.
     Powoli rozrywam bok papieru, nie dbając o to, czy naderwę przy tym strukturę schowanego wewnątrz listu. Może i po A powiedziałam B, ale to nie oznacza że w rekordowym tempie chcę przejść ze swoimi ruchami do końca alfabetu. Oddycham głęboko podczas prostowania kartki. Intuicja mówi mi, że list nie jest zbyt długi, słucham jej i nie zawodzę się.
     Przebiegam wzrokiem po treści wiadomości, a do oczu napływają mi łzy. Nie są one bynajmniej wynikiem wzruszenia, które mogłoby mnie. Tak właściwie to po moim ciele  rozlewa się gniew, nie powstrzymuje się przed wypowiedzeniem kolejnego w ostatnich dniach przekleństwa:
      - Kurwa!
      Z tym słowem pozbywam się części nagromadzonych negatywnych emocji. Nie wypowiadam go tak głośno, by kogoś zbudzić, ale wystarczająco, bym mogła je usłyszeć i poznać jego brzmienie.
     Wstaję z łóżka i podchodzę do okna, próbuję wypatrzeć w ciemności kogoś, kto mógłby obserwować dom. To jest ta wiadomość, a ja chcę - muszę! - sprawdzić, czy ma ona faktyczne podstawy. Nikogo nie dostrzegam, co nie zmienia faktu, że niepokój został efektywnie zasiany.
     Wracam na łóżko i jeszcze raz czytam list. Przygryzam przy tym wargę, byle tylko powstrzymać się przed krzykiem. Nie znajduję pomiędzy wersami żadnego ukrytego znaczenia, przekaz jest jasny i przekazany w bardzo suchy sposób.

     Phoebe.  Uważaj, ktoś może Cię śledzić, trafiłaś na ich czarną listę.  Bądź czujna.                                                                                                     W.

  Kim jest W., do cholery?!, tłucze mi się w głowie.
     Odrzucam od siebie kopertę, z mojej piersi wydobywa się cichy jęk. Zrzucam ją z łóżka i kładę się na nim. Nie mam sił, by się rozebrać, ale jest jej wystarczająco dużo, bym dała radę przyciskać do twarzy poduszkę i w nią prawie że wyć. Jestem pewna, że mimo zmęczenia nie zdołam zasnąć, ale i tak przymykam oczy, by choć przez chwilę poudawać, że mam święty spokój.
     Gdy na nowo patrzę na świat, w pokoju panuje półmrok. Jestem odrętwiała, jakby ktoś przejechał mi walcem po kościach. Z trudem zmieniam pozycje na półsiad, spoglądam na zegar i wzdycham ciężko. Jest piąta trzydzieści rano, co oznacza, że udało mi się zasnąć, ale nie czuję się przez to lepiej niż wczoraj wieczorem. 
     Spuszczam nogi na panele, dotykam czegoś lewą stopą. Spoglądam w dół i widzę kopertę, która kilka godzin wcześniej napsuła mi sporo krwi. Odsuwam ją od siebie na tyle daleko, by zniknęła pod komodą, po czym z jej szuflad wyciągam świeże ubranie i opuszczam pokój. Schodzę na dół, gdzie barykaduję się w łazience. Nie obchodzi mnie, że mogę kogoś obudzić puszczaną wodą, chcę tylko ponownie poczuć się czysta.
     Pod prysznicem spędzam kilkanaście minut, na dobre rozbudzam się pod strugami zimnej wody. Myję włosy, starając się o niczym nie myśleć, a zwłaszcza nie o wiadomości od ojca. To jedynie zepsuje mi humor jeszcze bardziej, a ponura i zła ja to naprawdę mieszanka wybuchowa. Lepiej schodzić mi z drogi, gdy się nią staję, inaczej styczność z ludzką bombą może okazać się wprost rozrywające.
     Po porannej toalecie wracam do swojej klitki, sprawdzam, czy mam w torbie klucze, po czym kieruję się do pokoiku córki, by ucałować ją w czoło. Sophie śpi spokojnie i na tyle mocno, że nie budzi się, choć drzwi skrzypią, gdy je uchylam. Wygląda w tej chwili jak aniołek. Czuję łzy pod powiekami na samą myśl, że właśnie chcę uciec z domu, zamiast spędzić z nią sobotni poranek, ale potrzebuję zebrać myśli, nabrać dystansu do wydarzeń całego wczorajszego dnia. Na razie jestem porządnie wytrącona z równowagi, a w takim stanie nie poradzę sobie z normalnym zachowaniem. Przecież nie mogę być niemiła dla klientów, nie mogę obdarzać ich sztucznym i wymuszonym uśmiechem, przecież to oni są sensem istnienia mojej ksiegarnio-kawiarni! Muszę wziąć się w garść, a to będzie możliwe jedynie wśród książek i zapachu świeżej kawy. Dlatego żegnam córkę ostatnim spojrzeniem, po czym schodzę na dół, by wziąć kurtkę i ruszyć do Raju. Szkoda tylko, że właśnie w przedpokoju muszę natknąć się na pierwszą przeszkodę tego dnia.
      Alan stoi przy komodzie, w dłoni dzierży kubek z kawą - sądząc po zapachu - i patrzy na mnie bacznie. Jego policzki są zaczerwienione, jakby jeszcze nie wytrzeźwiał. Ten stan oznacza, że piwo, przy którym go zastałam, nie było jedynym wczorajszego wieczora. Mam tylko nadzieję, że ten mocno skacowany lekarz nie uderzy żadnego z pacjentów, nie będzie wywrzaskiwał przekleństw i nikomu z personeli nie zniszczy dyżuru. Wystarczy, że po alkoholu czasami lubi wyżyć się w domu, zachowując jednak niepisaną zasadę - musi być wtedy sam. Bez świadków nie ma powodu, by się zbytnio kontrolować.
     - A gdzie to się panna wybiera? - pyta z kpiną w głosie. - Czyżby kawaler wzywał?
     Przy każdej podobnej odzywce mam ochotę wyrządzić temu mężczyźnie krzywdę. I to nie dbając o to, że cieszy się powszechnym szacunkiem u ludzi. Niech wreszcie przejrzą na oczy i zobaczą, co za człowiek kryje się za tą maską.
      Schodzę z ostatniego stopnia, z komody biorę apaszkę, zarzucam na siebie kurtkę, chwytam za pasek czarnej torby.
     - Idę do pracy.
     Jedna z brwi mężczyzny podjeżdża pod linię cofających się włosów. 
     - Och, naprawdę? Ależ jest dopiero szósta rano, moja droga.
     - Doskonale o tym wiem. 
     Prycha i czyni krok w moją stronę, robi mi się niedobrze od intensywności zapachu jego wody kolońskiej. Najwidoczniej spryskał się nią obficie w nadziei, że zamaskuje woń alkoholu, która pozostała w porach jego skóry. Gryzę się w język, by nie powiedzieć mu, że jego zabieg się nie udał, najwyżej będzie się tłumaczył ordynatorowi.
    - Czyli nie spędzisz tego dnia ze swoją córką, tak? - pyta kąśliwie, a wypływający ze słów jad próbuje mnie dosięgnąć.
     Uśmiecham się kącikami ust. Poza tym, że w podobnych momentach mam ochotę uderzyć ojczyma, jest mi go po prostu szkoda. Nie zdołał spełnić wszystkich swoich marzeń, to teraz daje upust wewnętrznej frustracji kiedy tylko może. A że ja na początku jego wybuchów nie umiałam się obronić, bo tak bardzo mnie przerażał, nadal ma mnie za swój główny cel. Szkoda, że nie dostrzega, że dorosłam i teraz nie dam mu sobą tak łatwo pomiatać.
     - Przecież jestem wyrodną matką, powinnam zachowywać się jak ona, a to właśnie robię, czyż nie? Porzucam swoje dziecko na rzecz pracy. Miłego dnia.
     Mijam mężczyznę, który zostaje bez słowa po mojej wypowiedzi, i wychodzę z domu. Przystaję na chodniku i zadzieram głowę do góry, przez chwilę obserwuję pędzące po niebie chmury i gratuluję sobie zdecydowania się na kurtkę z kapturem. Może i lać jak z cebra, a mój nastrój się nie zmieni. Ruszam w stronę Raju i powoli nastrajam się na to, że intuicja mnie nie zawiedzie i ten będzie zły. Tak właśnie czuję.
     Ruszam w stronę lokalu, który od ponad dwóch lat jest moim drugim domem i azylem, starając się przypomnieć sobie, kiedy relacja moja i Alana tak bardzo się popsuła. Było to po otwarciu Raju czy może wcześniej, kiedy zapytałam ojczyma o możliwość pożyczki? A może jeszcze wcześniej, gdzieś w połowie liceum, gdy jawnie i na forum wyśmiał moją tuszę i nabijał się z tego, jak bardzo introwertyczna jestem? Nie umiem dotrzeć pamięcią do tego momentu. Jeśli uznam, że na cały proces ochłodzenia relacji złożyło się wiele negatywnych chwil, będę chyba bliżej odkrycia prawdy.
     Nie pamiętam początków naszej rodziny, pierwsze wspomnienia to obrazy z obecnym w nich Alanem. O tym, że może nie być moim ojcem, dowiedziałam się w piątej klasie na lekcji biologii, kiedy wytłumaczono nam podstawy dziedziczenia. Poza różnicami w wyglądzie nauczycielka opowiedziała nam o testach, które można było wykonać w domu z rodzicami, jak zakładanie przed sobą ramion czy też splatanie dłoni. Podczas zajęć wydawało mi się to niemądre, po powrocie do siebie namówiłam mamę i Alana, byśmy je zrobili.
     Teraz wiem, dlaczego lekarz założył na twarz maskę  zamienił się w kawałek lodu; wówczas byłam zapatrzona w tatę i robiłam wszystko, by mnie pochwalił, zauważył, a nie tylko ganił. Rozumiem, że mogło mu być trudno pokochać rodzicielską miłością nieswoje dziecko. Szczególnie, że zna się lub znało jego biologicznego ojca, co zasugerował mi mężczyzna ostatniego wieczoru. Tuż po tym, jak wyjawiono mi, że jestem przysposobionym dzieckiem lekarza, między nim a mamą zaczęło się odrobinę psuć. Alan nie ukrywał, że chciałby mieć syna, wściekł się, gdy mama wyznała mu, że według ginekologa nie powinna już więcej zachodzić w ciążę i rodzić, bo to może ją zabić - przy porodzie Jennifer pojawiło się tak wiele komplikacji, że cudem można określić fakt, że obie nadal żyją. Zamiast dać mężowi syna, moja mama poddała się zabiegowi podwiązania jajowodów, a Alan wyprowadził się na miesiąc do kumpla, wiecznego kawalera. Poczułam ulgę, bo razem z nim odeszła napięta atmosfera, widziałam za to, jak bardzo tęskni za nim moja młodsza siostra, jego rodzona córka. To dlatego poszłam do Alana i poprosiłam, by wrócił. Gdybym wiedziała, że za kilka lat staniemy się dla siebie wrogami, może bym tak nie zaryzykowała.
     Zgodnie z moimi przewidywaniami zaczyna padać. Deszcz ciężkich kropel opuszcza wnętrze wielotonowych chmur i szuka dla siebie nowego istnienia na betonie. Szkoda, że nic im z tego nie wyjdzie. Zginą marnie, szybko i w zapomnieniu, nikt za nimi nie zapłacze w tym mieście. To takie smutne.
    Plusem tak szybkiego opuszczenia domu jest to, że się dotleniam, a poza tym mogę spokojnie przypatrywać się znanym już budynkom. Obok mnie nikt się nigdzie nie śpieszy, ruch na ulicach jest niewielki, raczej nic mi nie grozi. Przynajmniej do czasu, aż przypominam sobie treść listu, a po plecach przebiega mi dreszcz. Kto chciałby obserwować jakąś dziewczynę prowadzącą niewielki biznes? Raczej nikt. Wciąż też nie rozumiem do końca, dlaczego mafia miałaby się mną interesować. Czy coś zrobiłam jej członkom? Szczerze wątpię. Dlaczego więc muszę tkwić w tym dziwnym bagnie?
     Otwieram dla siebie lokal, by już za chwilę zatrzasnąć za sobą drzwi i zamknąć od wewnątrz. Do dziesiątej raczej nikt się nie zjawi, by mnie niepokoić, raczej zdołam wypić dużą kawę i przeczytać jakąś niewymuszającą myślenia książkę. Ale najpierw trochę posprzątam. Oczywiście po każdym dniu pracy lokal doprowadzamy jest do porządku: stoły wycierane, naczynia myte, a podłoga zamiatana. Nie była jednak wycierana w tym tygodniu, bo niby kiedy - przez trzy dni nikt, nawet ja, nie miał tu prawa wstępu, co i tak jednorazowo złamałam za zgodą porucznika Wilsona. Dlatego idę na zaplecze, spod umywalki w małej łazience wysuwam wiadro, sięgam po mopa, zakładam miętowe rękawiczki i biorę się do roboty. 
     Na sprzątaniu mija mi godzina, ale nie jest to czas zmarnowany. Uśmiecham się na widok lśniących paneli, a zapach rumiankowego płynu do naczyń nadaje świeżości całemu lokum, Jestem z siebie zadowolona, bez wyrzutów sumienia parzę dla siebie kawę, robię warstwowe late, spod lady wyciągam zaczętą w poprzednim tygodniu książkę. Przysiadam na sofie i daję się porwać Barcelonie pierwszej połowy dwudziestego wieku.
     Zapadam się w ten fikcyjny świat tak bardzo, że podskakuję w miejscu, gdy rozlega się dzwonek mojej komórki. Potrzebuję sekund, by dojść do siebie. Odbieram przy szóstym sygnale i po uprzednim sprawdzeniu, kto się do mnie dobija. Rejestruję także to, że jest już prawie dwadzieścia po dziewiątej - naprawdę się zaczytałam.
     - Cześć - witam się z dzwoniącym. - Co słychać?
     - Cześć, Phoebe. U mnie wszystko po staremu i w jak najlepszym porządku. Lepiej mów, jak ty się miewasz. Raj nie podupadł?
     Joel, bo to z nim rozmawiam, swoją troskę często okrasza dozą żartu. Miło wiedzieć, że nadal się o mnie i o córkę martwi. Dopiero po naszym rozstaniu tak naprawdę dorósł. Lepiej późno niż wcale.
     - Nie ma źle, chwilowo mam spokój od policji na jakiś czas.
     - Znaleźli już tego zabójcę?
     Szczerze mówiąc, nawet o to wczoraj nie zapytałam, bo jakoś nie było okazji - za bardzo skupiłam się na realizacji planu Matta, a później tłumaczeniu się ze swoich czynów, by pamiętać o tym, że w ogóle kogoś zamordowano. A przecież od tego zaczęła się ta cała moja popieprzona historia.
     - Z tego, co wiem, to jeszcze nie, ale sprawdzają tropy. - Mam nadzieję, że to kłamstwo udało mi się odpowiednio zamaskować głosem, bo raczej za moment oszustwa mój były partner mógłby się pogniewać. - A tak w ogóle to chyba masz do mnie jakąś sprawę, mylę się?
     Parker śmieje się zaskoczony, a to oznacza, że się nie mylę. Nadal umiem dojrzeć, kiedy czegoś ode mnie chce.
     - A tak, masz rację. Dzwonię, by zapytać... Albo zacznę od tego, że rozmawiałem z rodzicami. Strasznie ucieszyli się na myśl, że Sophie chce do nich przyjechać. Zaproponowali, byśmy wpadli w weekend za dwa tygodnie, nie powinno być wtedy jeszcze problemów z przewidzeniem pogody.
     - To wspaniale. - Cieszę się, że moja córka spędzi trochę czasu z dziadkami, pooddycha morskim powietrzem i zażyje trochę ruchu. - Przekażę jej tę dobrą wiadomość.
     - Dobrze. A czy ze względu na to, że za dwa tygodnie biorę Sophie do Wirginii, następny weekend mógłbym mieć wolny? Wiem, że przypada moja kolej, ale chciałbym zabrać Skyler na wycieczkę w pewne miejsce.
     No tak, według umowy Joel ma brać Sophie do siebie co drugi weekend (a przynajmniej dwa razy w miesiącu na jakieś czterdzieści osiem do sześćdziesięciu godzin), co powinno nastąpić za tydzień. Gdyby o to samo poprosił mnie miesiąc temu, wkurzyłabym się, dzisiaj uważam, że nie jest to zły pomysł; będę miała oko na córkę wystarczająco długo, nu odkryć, czy naprawdę ktoś nas obserwuje.
     - Nie ma problemu, przecież w tym tygodniu zabrałeś nas na lody. Pozdrów ode mnie Skyler.
     - Dziękuję ci bardzo! - krzyczy radośnie, kamień pewnie spadł mu z serca. - Pozdrowię! A jak tam Raj tak w ogóle? Już wiem, że nie upadł, ale czy klienci o was nie zapomnieli?
     Żyjemy z Parkerem w przyjacielskich stosunkach, Joel umie słuchać, nic więc dziwnego, że żalę mu się na wczorajszą małą aferę z dostawcą, a z moich ust wypływa rozgoryczenie.
     - Powinien przyjechać w poniedziałek, ale nie wiem, czy się z tego wywiąże - wzdycham cicho i wstaję z miejsca. Przez okno futryny widzę zmierzającego do kawiarni Heatha. - Chyba go zabiję, jak się nie zjawi.
     - Nie bądź taka drastyczna - mężczyzna gasi mój zapał. - Wylanie na niego kubka ciepłej kawy powinno wystarczyć, by dać mu do wiwatu.
     - Może masz rację. - Unoszę dłoń, by pomachać pracownikowi. - Muszę kończyć, niedługo otwieramy.
     - No jasne. W takim razie trzymaj się zdrowo, utul ode mnie Sophie i powiedz o wycieczce do Wirginii.
    - Oczywiście, że jej powiem. Ty też się trzymaj. Do usłyszenia.
     Kończę rozmowę i zbieram filiżankę ze stolika. Pozostał kwadrans do witania pierwszych klientów, dlatego po krótkim powitaniu zabieramy się z Heathem do układania naczyń. Krzesła są już poustawiane, wymieniłam wodę w kwiatach, teraz wietrzę lokal i włączam playlistę z naszych małych zbiorów. Ktoś mógłby powiedzieć, że płyty winylowe to przeżytek w dzisiejszych czasach, ale nic mnie to nie obchodzi. Uwielbiam słuchać ich muzyki, a klienci nie narzekają na dźwięki, jakie witają ich w Raju.
     Heath robi za chórek do lecącej właśnie piosenki i co jakiś czas na mnie zerka, co wzbudza odrobinę irytacji.
     - O co chodzi? - pytam, kiedy rzuca mi spojrzenie po raz czwarty w przeciągu minuty. - Mam pozostałości spienionego mleka na twarzy, że tak często na mnie patrzysz?
     - O nic nie chodzi. - Pokazuje mi język, jakby był dzieckiem, nie panem po studiach. - Zastanawiałem się tylko, z kim rozmawiałaś, kiedy przyszedłem.
     Patrzę na niego zrezygnowana.
     - Naprawdę? A nie wpadłeś może na to, by zwyczajnie mnie o to zapytać?
     - Może tak, może nie. Z kim rozmawiałaś?
    Przewracam oczami.
     - Z Joelem. Zabiera Sophie za dwa tygodnie do swoich rodziców, pytał, czy w najbliższy weekend mogłaby zostać u mnie, bo chce gdzieś zaprosić Skyler.
     - Zgodziłaś się na to?
     Wzruszam ramionami.
     - Oczywiście.
     - Jak tak dalej wszystko szybko pójdzie, to niedługo Sophie może mieć macochę.
    Wiem, do czego pije - w przeciwieństwie do byłego partnera ja z nikim się nie spotykam, ale szczerze mówiąc, nawet nie chcę. Podoba mi się życie, jakie prowadzę. A przynajmniej było tak do ostatniego wtorku.
     - Mnie to nie przeszkadza - mówię zgodnie z prawdą. Mogę nie przepadać za Skyler, za to chcieć szczęścia Joela i trzymać za niego kciuki.
     Widzę, że kolega chce dodać coś jeszcze, ale powstrzymuje się, kiedy z zewnątrz - mimo zamkniętych drzwi - dochodzi nas ostry dźwięk klaksonów. Oboje spoglądamy w stronę okna; jestem niemalże pewna, że naprzeciwko na chodniku ktoś stoi i patrzy w naszym kierunku. Niemalże, bo promienie słońca odrobinę zakłócają obraz.
     ...ktoś może cię śledzić, trafiłaś na ich czarną listę...
     Wzdrygam się. Treść listu staje mi przed oczami i nie chce zniknąć. Dopiero dźwięk dzwoneczków wyrywa mnie z zawieszenia - Heath otworzył drzwi i oto pojawiają się pierwsi klienci. Czas brać się do pracy.
     Ruch jest spory, nawet z Kimberly na pokładzie musimy uwijać się ja w ukropie. Jestem zajęta do tego stopnia, że nawet nie zerkam na komórkę. Gdybym to zrobiła, dostrzegłabym, że dobija się do mnie zastrzeżony numer, a ktoś zostawia kolejną ponurą wiadomość. Ale dostrzegę to, gdy przyjdzie na to pora.
     Już niedługo.

3 komentarze:

  1. Twój rozdział uatrakcyjnił mi dziś dzień w pracy. Tak się zaczytałam na telefonie, że później ciężko było mi wrócić do rzeczywistości :) Świetnie opisałaś wahanie Phoebe związane z przeczytaniem listu. Tak na dobrą sprawę mogłoby się wydawać, że kobieta od razu powinna rozerwać kopertę by dowiedzieć się kim był/jest jej ojciec. Z drugiej jednak strony Phoebe miała cały czas świadomość tego, że treści tam zawarte mogą być w stanie przewrócić jej świat do góry nogami. Stąd też rozumiem jej wątpliwości. Przyznam się jednak szczerze, że liczyłam na nieco dłuższy list a nie na „suche” ostrzeżenie. Nie oszukujmy się. Jej ojciec powinien ze wszystkiego się wytłumaczyć a tymczasem on nawet nie podpisuje się swoim imieniem. Intryguje mnie to, dlaczego kobieta trafiła na czarną listę mafii.

    Nie dziwię się, że Phoebe chciała tak rano uciec z domu. Gdyby przyszło jej spędzić więcej czasu z Alanem, który zachowywał się tak, jak się zachowywał, to pewnie skończyłoby się to wszystko głośną awanturą.

    Fajnie, że kobieta chce, by „jej były” był szczęśliwy. Widać, że ta dwójka naprawdę kroczy przyjacielską ścieżką. To rzadkość, ale z pewnością ich córka mniej przeżywa to, że jej rodzice nie są razem.

    Zaczyna się robić coraz ciekawiej. Już teraz nie mogę się doczekać, by móc dowiedzieć się, kto próbował skontaktować się z Phoebe i o jakiej wiadomości jest mowa na końcu rozdziału. Z niecierpliwością czekam na kolejną część.

    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba nieco zaczynam rozumieć Phoebe, choć ta cała afera nadal wydaje mi się dziwnie poplątana. Po liście oczekiwałam więcej niż samo ostrzeżenie. Może to nie jest najlepszy moment, ale może Phoebe powinna zapytać matkę o biologicznego ojca. Może to jakoś jej rozjaśni całość. A potem skontaktować się z Mattem, niech się weźmie za swoją robotę.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie zauważyłam wcześniej, że relacja Alana i Phoebe jest taka napięta. Może za bardzo skupiałam się na innych wątkach i ten mi trochę uleciał, albo po prostu wcześniej nie było tego tak widać. Żal mi kobiety, bo nie jest łatwo żyć pod ciągłym ostrzałem. Ma teraz trudną sytuację w życiu, a Alan wcale jej nie polepsza tymi kąśliwymi komentarzami;/ Aczkolwiek podoba mi się jego postać. Jest ciekawym ubarwieniem tej historii ;-)
    Jeśli chodzi o ten list, to zastanawiam się, skąd ten W. wie, że Phoebe może być pod "ostrzałem". Skąd wie, że ktoś ją obserwuje? Może on sam też to robi? No i przede wszystkim czemu ktoś czyha na zdrowie albo zycie Phoebe skoro ona o niczym nie wie, w nic nie jest zamieszana i nie ma znajomości z żadnymi gangsterami. Coraz ciekawsza jest ta sprawa :D

    Lecę dalej i ściskam! ;*

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własną odpowiedzialność!