poniedziałek, 10 lipca 2017

13 Spotkanie z padre




    Czuję niepokój. Taki, który paraliżuje kończyny, wyostrza zmysły i każe za wszelką cenę być czujnym oraz nikomu nie ufać. To dlatego patrzę spode łba na każdą osobę, którą mijam. Nie dbam przy tym o to, co sobie pomyślą kolejni agenci federalni - jestem tu nie na miejscu, idę korytarzem, a chmura uwaga, podejrzana! nie opuszcza przestrzeni nad moją głową i tylko doprowadza mnie do szału.
     Jest gorzej niż wtedy, kiedy Matt mnie tu przywiózł. Tym razem mam się spotkać sam na sam z Carlsonem, który będzie starał się udowodnić mi, że utrudniam przeprowadzenie śledztwa. Nie rozumiem, jak miałabym to robić, może ma na mnie jakiś naprawę dobry dowód? Osobiście nic nie przychodzi mi do głowy.
     Ciekawe, czy zadziwi mnie to, co powie agent.
     Kiedy docieram na odpowiednie piętro, zostaję zaczepiona przez niewiele starszą ode mnie kobietę. Przypatruje mi się uważnie, krzywiąc usta.
     - Przepraszam, a pani to do kogo?
     Otaksowała mnie wzrokiem, krzywiąc się jeszcze bardziej na widok identyfikatora z napisem GOŚĆ, jakby to była oznaka jakieś choroby zakaźnej. Na tak jawnie okazaną niechęć powinnam pewnie odpowiedzieć czymś podobnym, ale przyrzekłam sobie, że będę się zachowywać - największym błędem byłoby pogorszenie swojego i tak nie najlepszego położenia. Dlatego przywdziewam na twarz uprzejmy uśmiech i odzywam się oficjalnie, ale łagodnie:
     - Dzień dobry, nazywam się Phoebe Rosenberg. Mam wezwanie na pierwszą do agenta Petera Carlsona w sprawie uzupełnienia zeznań w charakterze świadka.
     W oczach kobiety zapalają się ogniki, ale są pełne złośliwości, nie przychylności, której oczekiwałam po swojej wypowiedzi. Jak na razie przegrywam swoje spotkania z federalnymi.
    - A, to pani jest tą laską od mafii. - Uśmiecha się wymuszenie i kpiąco. - Pierwsze drzwi po lewej za rogiem. Tylko proszę głośno zapukać, szef nie lubi nagłych wtargnięć.
     Aż mi szczęka opada. Ta laska od mafii? Co to, w FBI tworzy się nawet pseudonimy dla świadków? To niegrzeczne, bardzo niegrzeczne.
     Nie mogę jednak powiedzieć agentce, że zachowuje się grubiańsko i niekulturalnie, podejrzewam, że ma władzę, by kazać mi stąd wyjść i zawołać ochroniarza. Jak sobie obiecałam, nie wpadnę w większe kłopoty, niż jestem.
     Tylko najpierw dowiem się, jak wielkie na ten moment są.
      - Dziękuję bardzo za informację. Życzę pani miłego dnia.
     Prychnięcie z jej strony.
     - Tak, pani również. Do widzenia.
     Wymija mnie z wysoko podniesioną głową. Wstrzymuję oddech, który wypuszczam, kiedy jej kroki ucichną, a sama ruszę tam, gdzie mnie pokierowała.
     Kiedy stanęłam przed drzwiami, nakazałam sobie nie panikować i zapukałam na tyle głośno, by każdy na korytarzu mnie usłyszał. A zwłaszcza Peter Carlson.
     - Proszę.
     Wchodzę do pokoju i od progu muszę zmrużyć oczy. Przeciwległa ściana to w połowie okno wychodzące na zachód. Ledwie dostrzegam zarys krzeseł przede mną, potrzebuję wielu sekund, by przyzwyczaić się do światła. Taka jasność to wprost idealnie warunki, by powiedzieć komuś, że awansował ze świadka na głównego podejrzanego, wyborne wręcz.
          - Witam, panno Rosenberg. Cieszę się, że jest pani punktualnie.
     Nawet nie widzę agenta. Cholera, to specjalny pokój do torturowania czy może żaluzje odmówiły akurat dzisiaj posłuszeństwa?
     - Dzień dobry.
     - Proszę usiąść. - Gdyby to tylko było jeszcze takie łatwe. - Agentka Moss będzie nam towarzyszyła i protokołowała przebieg zeznań. Czy to jest dla pani zrozumiałe?
     Trochę po omacku, ale docieram do najbliższego krzesła i siadam na nim. Mój żołądek jest zawiązany w supeł, czuję się tak, jakbym za chwilę miała zwymiotować. Biorę się jednak w garść, przecież mniej więcej wiem, co mnie czeka.
     - Tak, jest zrozumiałe.
     Głupotą byłoby zaprotestować i błagać o wyproszenie kogoś, kto od pierwszego spotkania mnie nie lubi. Poza tym chcę mieć całą tę rozmowę jak najszybciej za sobą.
     Zaczyna się tak jak poprzednio. Zostaje z pomocą dowodu osobistego potwierdzona moja tożsamość. Podaję imię Alana jako imię mojego ojca, na co Carlson lekko się krzywi. Nie skłamałam jednak, nie muszę go za nic przepraszać. Mój ojciec w świetle prawa to Alan Rosenberg, mężczyzna, który mnie przysposobił, kiedy ożenił się z moją mamą i został wpisany jako rodzic w dotychczas puste rubryki dokumentów.
     Ponownie podaję ten sam wykonywany zawód, datę i miejsce urodzenia. Przez ten czas znajduję siłę, by dać radę podczas prawie przesłuchania. O ile Carlson i Moss niczym mnie nie zaskoczą.
     - Podejrzewam, że wie pani, dlaczego została tu wezwana.
     Przytakuję skinieniem głowy.
     - Tak. W celu uzupełnienia zeznań - cytuję słowa Robbena. Jakimś cudem nie spotkałam go w siedzibie FBI. - Czy to oznacza, że mają państwo do mnie jakieś dodatkowe pytania?
     Agenci wymieniają ze sobą spojrzenie, co mogę zobaczyć bo podczas uzupełniania danych Carlson wstał zza biurka i zasłonił żaluzje. Nie sądziłam, że możliwość widzenia tak mnie uszczęśliwi.
     Julianne się krzywi. Związała włosy w ciasny kok, białą koszulową bluzkę zapiętą ma pod samą szyję. Nie widzę jej nóh, ale podejrzewam, że ma na sobie jakiś ciemny lub szary dół. Nie wydaje mi się, by jakiś żywy kolor do niej pasował. Nie wiem też, jaki agenci mają oficjalny dress code - raczej nie podaje się takich informacji opinii publicznej - ale z tego, co zauważyłam dotychczas, w takim miejscu pracy dominują stonowane i ciemne kolory.
     - Nie chodzi o to, że mamy jakieś pytania - wyjaśnia Moss. - Jest tu pani, bo podejrzewamy, że nie jest pani świadkiem, a sprawcą całej zaistniałej sytuacji, a swoimi ostatnimi insynuacjami wobec porucznika Jake'a Wilsona próbuje pani odwrócić od nas swoją uwagę.
     Tracę zdolność mowy. Wpatruję się w agentów, a mojej głowie kołacze się tylko jedno wielkie Co?!.
     Przełykam ślinę.
     - Słucham?
     Naprawdę nie wierzę w to, co usłyszałam. Jestem tu sprawcą, inicjatorem, a nie jedynie przypadkowym świadkiem?
     O mój Boże.
     Nie wiem, skąd im się to wzięło, ale muszę to wyjaśnić. Nie znałam nigdy nikogo o imieniu John Kudryck, dopóki nie został zastrzelony i umarł na moich rękach niespełna tydzień temu. Jestem niemalże pewna, że agenci sprawdzali powiązania między mną a denatem i że niczego nie znaleźli. Nie było na to szans, ja go naprawdę nie znałam!
     Julianne wpatruje się we mnie badawczo i z przekąsem, niedowierzająco. Coś mi mówi, że kiedy przyjdzie czas na moje tłumaczenie, to ona będzie najbardziej nieufna i przemagluje mnie pytaniami tak, że zdołam zapomnieć, jak się nazywam.
     - Dobrze pani usłyszała. - Carlson zakłada przed sobą ramiona. - Uważamy, że stoi pani przynajmniej za atakiem na wdowę Kudryck i ukrywa przed wymiarem sprawiedliwości mordercę Johna Kudrycka, wskazujac nam dla zamydlenia oczu Carlosa Osoyę oraz porucznika Wilsona jako zamieszanych w sprawę.
     - Ale przecież tak jest! - wykrzykuję, a do mojego ciała zakrada się panika. - Osoya zaatakował panią Kudryck, agent Robben go zatrzymał, a porucznik Wilson oszukał, że nadal jest czynny w służbie i rozpoczął to śledztwo, mając wstrzymane możliwości!
     Słyszę prychnięcie Moss, kulę się w sobie. Już dawno nikt obcy nie traktował mnie jak kogoś gorszego sortu, to boli. Gryzę się w wewnętrzną część policzka i mrugam szybko, by nie dać popłynąć łzom. Nie mogę dać się poniżyć. Trzeba być twardym, nie miętkim.
     - Nie znamy jeszcze pani koneksji z Osoyą, dlatego pytam teraz: gdzie i kiedy go pani poznała?
     To jakiś żart, prawda? Jeszcze się nie obudziłam, to tylko sen, taki mały koszmar z nerwów przed ponownym przesłuchaniem. To nadal sen.
     - Panno Rosenberg?
     - Dlaczego tak usilnie staracie się dowieść, że go znam? Pierwszy raz miałam z nim do czynienia w domu Kudrycków. kiedy razem z agentem Robbenem pojechaliśmy spotkać się z wdową.
     Carlson przekrzywia głowę, przygląda m się jeszcze uważniej, jakby sprawdzał, czy jest wariografem i da radę dostrzec oznakę kłamstwa. Co mu się raczej nie uda, bo nie kłamię. Wątpię jednak, by mi uwierzył, ze swoim nastawieniem gotowy jest od razu posłać mnie do wszystkich diabłów
     - Naprawdę? - dopytuje, a ja wzdycham w duchu.
     - Tak. Nie znałam go, nadal go nie znam - poza tym spotkaniem u wdowy i oglądaniu przesłuchania nigdy nie miałam z nim do czynienia.
     Peter zerka na agentkę, która z obojętną miną zapisuje moje zeznanie. Ciekawe, czy gdybym nagle znalazła się za jej plecami, przeczytałabym swoje słowa czy może zmienione zdania.
     - Dobrze. A co z porucznikiem Wilsonem? Twierdzi pani, że nas oszukał, powołując śledztwo, kiedy odebrano mu na czas postępowania dyscyplinarnego takie uprawnienie. Skąd ta wiedza?
     Pod czujnym okiem obojga sięgam do swojej czarnej torby, z jej wewnętrznej kieszeni wyciągam wizytówkę, którą Jake Wilson podarował mnie po moim pierwszym, jeszcze policyjnym, a nie federalnym, składaniu zeznań w tej sprawie. Blankiecik ma zagięty jeden róg i nie wygląda już na tak  śnieżnobiały jak wtedy, kiedy otrzymałam go do ręki, wciąż ma jeszcze czytelne naniesione laserem nazwisko i dane kontaktowe, nikt nie powinien mieć problemu z ich odczytaniem. Nikt poza ślepcem.
     - Dostałam od niego to - podaję papier agentowi - a kiedy zadzwoniłam do niego w sobotę, odebrał inny policjant i powiedział mi, że porucznik jest został zawieszony w wykonywaniu czynności zawodowych. - Peter przygląda się literom ze skupieniem, Moss zaś świdruje mnie wzrokiem.
     - Jaką to miała pani pilną sprawę, że musiała do niego zadzwonić? - pyta dociekliwie, a jad towarzyszący jej słowom próbuje poparzyć mi skórę.
     - Zjawił się w sobotę po południu w moim lokalu, chyba mnie obserwował. Zwrócił na siebie uwagę moją i moich pracowników, kiedy zrzucił kilka książek z regału i uciekł bez przeprosin.
     Agenci kolejny raz wymieniają spojrzenie.
     - Jest pani pewna? - dopytuje Peter.
     - W tamtej chwili nie byłam, poza tym coś sobie przypomniałam. - Patrzę na Carlsona, mam nadzieję, że spojrzy na mnie nieco przychylniej. - Kazał pan pilnować swoim ludziom mojego lokalu po tym zabójstwie, prawda?
     - Tak, zgadza się. Do czego pani zmierza?
     - Dzień po zdarzeniu, już po zamknięciu Raju, musiałam się pilnie dostać na zaplecze po dokumenty z ubezpieczalni jednego z pracowników. Zadzwoniłam wtedy do porucznika Wilsona, by poinformował was, że się tam zjawię, by nikt mnie nie legitymował czy coś podobnego. A mimo to agent Robben próbował mnie wtedy okraść.
     - Że co takiego?! - Carlson patrzy na mnie z niedowierzaniem. - Okraść?
     Przytakuję ruchem głowy.
     - Dokładnie. Myślał, że wykradam ze swojego lokalu jakieś wiadomości dla mafii lub też przenoszę informacje dla zabójcy Kudrycka.
     Peter klnie cicho pod nosem.
     - Nic mi nie powiedział - mamrocze.
     To nie moja sprawa, dlaczego Robben ukrył coś przed szefem, może mi być tylko wstyd za siebie, to dlatego przepraszam.
     - Proszę wybaczyć, że nic panu na ten temat nie powiedziałam. Tyle się dzieje, że czasami naprawdę się zastanawiam, czy to nie jest sen. - Wzdycham i wycieram dłonią policzek, chcąc w ten sposób zmieść z niego oznaki zmęczenia.
     - Rozumiem to, panno Rosenberg - odpowiada, a jego głos staje się odrobinę bardziej łagodny. - Czy wydarzyło się coś jeszcze, o czym pani nie powiedziała, a co może mieć znaczenie dla śledztwa?
      Przez chwilę walczę ze sobą. Trwa to sekundy, ale w tym czasie stawiam na dwóch szalach to, co mogę jeszcze stracić, z tym, co będzie mnie czekać, jeśli nie powiem nic. Nie chcę narażać siebie i najbliższych na jeszcze większe niebezpieczeństwo.
     - Tak. - Patrzę prosto w oczy agenta. - Jest coś jeszcze.
     W oszczędnych słowach raportuję o liście nieznajomego W., o próbach kontaktu i wiadomości pochodzących najwidoczniej od kogoś z mafii. Jeśli Carlson chciał przedstawić mi zarzut utrudniania śledztwa, powinien zrobić to teraz, kiedy się spowiadam. Nie robi tego, za to wzywa do nas Matta - czaił się w pokoju socjalnym, gdzie odsypiał ostatnią, wymęczoną przez zatrucie pokarmowe, noc - i każe mu opowiedzieć swoją perspektywę. Kiedy ta potwierdza moją, chwyta za słuchawkę służbowego telefonu.
     - Nie rozumiem, jakim cudem wszystkie te zdarzenia nam umykały. Chyba ktoś bawi się z nami w kotka i myszkę. - Zerka na wizytówkę i wybiera podany na niej numer. - Nich no ja tylko dorwę tego Wilsona.
     Patrzymy na niego we trójkę. Cierpliwie czekamy, aż ktoś się odezwie po drugiej stronie.
    - Halo? - Po kilku sygnałach się udaje. - Z tej strony agent Peter Carlson, Federalne Biuro Śledcze. Proszę dać do telefonu porucznika Jake'a Wilsona.
     Nie ma tu miejsca na miłe prośby, to pora bardziej odpowiednia na rozkazy i wydawanie poleceń.
    - Nie ma go? - pyta Peter rozmówcę, a ja się wcale nie dziwię temu, co słyszy. - A nie można go pośpieszyć z tej kawy? - Agent spogląda na mnie. - Rozumiem. Poczekam. Nie, nie zgadzam się na przerwanie tej rozmowy. Znajdź go jak najszybciej. Już.
     Jestem ciekawa, czy uczą adeptów federalnych używania podobnego tonu i takiej pewności siebie, jaką prezentuje teraz Peter. Gdyby wydawał polecenia mnie, wykonałabym je bez mrugnięcia okiem, czując respekt i bojąc się konsekwencji, jeśli go nie posłucham.
     - Czyli co? W ogóle nie ma go na posterunku, a ty go kryjesz? - Ton staje się ostrzejszy. - Dosięgną cię konsekwencje, sierżancie, już ja się o to postaram! - rzuca jeszcze i prawie rozbija plastikową obudowę słuchawki, ciosając nią o blat. - Kurwa - wyrywa się z jego ust, przeczesuje dłonią włosy. - Właśnie potwierdziłem wersję panny Rosenberg. Wilson jest zawieszony, a całe śledztwo zaczął, bo akurat był na posterunku po swoje rzeczy, kiedy poinformowano jego wydział o zdarzeniu. Nikt go nie pilnował, tego dnia było kilka innych większych spraw, więc bez zwracania na siebie uwagi przedostał się na miejsce zdarzenia i rozpoczął procedurę. Cholera, teraz to dopiero będą problemy.
     Jeśli będzie tak, jak mówi agent, będę czuła się winna temu, że tak się stało.
     Może jednak powinnam milczeć?
     Peter wzdycha i zwraca się do milczącej agentki.
     - Julianne, tutaj kończymy przesłuchanie, proszę, wpisz godzinę końcową do protokołu.
     Moss posyła mi nieprzyjemne, wręcz wrogie spojrzenie, po czym stuka w klawiaturę. Matt, do tej pory stojący za moimi plecami, kładzie mi dłoń na ramieniu. Peter rzuca mi lekko przepraszające spojrzenie. Drukarka zaczyna wypluwać z siebie kartki.
     - Dziękuję za pani czas, Phoebe. Dziękuję za nowe informacje, choć przyznaję, że wolałbym usłyszeć te wszystkie rewelacje trochę szybciej.
     Rumienię się lekko, wiedziałam, że będę się miała czego wstydzić.
     - Przepraszam. I dziękuję za wysłuchanie.
     Kiwa mi głową, po czym podpisuje egzemplarze protokołu. W innym miejscu ja także składam podpisy.
     - Odwieźć cię? - pyta mnie Matt, kiedy jego szef daje nam jasno do zrozumienia, że możemy już sobie pójść, bo on musi się wziąć do prawdziwej roboty.
     Uśmiecham się odrobinę do bruneta.
     - Nie trzeba, wolę się przejść.
     Patrzy na mnie przez chwilę, po czym kapituluje.
     - Jak sobie życzysz. W razie jakiś pytań czy kolejnych styków z mafią daj nam niezwłocznie znać. A telefon zwrócimy ci, jak tylko zostanie przebadany i usunięty z listy dowodów rzeczowych. Choć szczerze mówiąc, możesz go nie odzyskać aż do czasu sprawy sądowej.
     Kierujemy się w stronę wind, Robben przywołuje dla nas jedną z nich.
     - Rozumiem. Nie szkodzi, mam dość oszczędności, by sprawić sobie nowy.
     Metalowe drzwi stają przede mną otworem, zerkam na agenta.
     - Do widzenia.
     Mężczyzna uśmiecha się.
     - Do zobaczenia wkrótce, Phoebe.
    Wsiadam do dużej puszki, uśmiecham się jeszcze do agenta, a drzwi zaczynają się zamykać.
    I wtedy między nimi pojawia się czyjaś dłoń z wypielęgnowanymi paznokciami, a tuż za nią cała postać agentki Moss.
     Kobieta naciska guzik z piętrem trzecim i staje w przeciwnym rogu. Staram się na nią nie patrzeć, bijąca od niej mroczna aura skutecznie odbiera mi chęć zawiązania jakiejkolwiek konwersacji.
     Drzwi otwierają się już na wskazanym przez agentkę trzecim piętrze, kiedy ta nagle zwraca się twarzą w moją stronę i wypala:
     - Może i przekonała pani Matta i Petera, ale ja nadal mam panią na czarnej liście. - Ilość jadu jest tak duża że mogłaby zabić kilkoro ludzi. - Będę miała na ciebie oko - syczy jeszcze, po czym wychodzi, a ja staram się uspokoić pędzące na oślep serce.
     Ktoś mnie właśnie ostrzegł, prawie przy tym grożąc. Nie wiem, czy po czymś takim można szybko dojść do siebie.
     Nie pamiętam zbytnio, jak dotarłam do kawiarni. Wybudzam się z transu. gdy dotykam klamki drzwi lokalu. Nie wiem, jak udało mi się do niego dojść spod siedziby FBI, mam tylko nadzieję, że podczas swojego pełnego oszołomienia spaceru nie stworzyłam dla nikogo zagrożenia na drodze i że nikt nie trąbił na mnie klaksonem. Najgorsze, co by mnie teraz mogło spotkać, to bycie przyczyną jakiegoś wypadku.
     W Raju jest mniej osób, niż się spodziewałam, z drugiej strony nie wzięłam pod uwagę faktu, że jest poniedziałek i to w dodatku bardzo pochmurny. Widząc tak szare niebo, nie wyszłabym z domu, by iść gdzieś z kimkolwiek na kawę, zdecydowanie bardziej wolałabym zostać w domu, zrobić sobie gorącej czekolady z piankami i oglądać seriale. Zakup książek także mógłby zaczekać.
     Wchodzę do środka, od progu uderza we mnie zapach świeżo zmielonej kawy i szarlotki, co działa na moje zmysły. Skinieniem głowy witam starszego pana siedzącego przy jednym ze stolików  na środku sali i przechodzę za lady na zaplecze. Widzę, że Kimberly otwiera usta, by coś powiedzieć, unoszę dłoń, by ją powstrzymać - potrzebuję chwili oddechu, zanim w krótkich słowach zaraportuję, że dobiła mnie rozmowa i mam wszystkiego serdecznie dość.
     Staram się nie myśleć o rozmowie z agentami, zeznaniach, pijąc kolejne słabe kawy i obsługując tych nielicznych klientów, którzy nie zrazili się pogodą. Na pytające spojrzenia pracowników odpowiedziałam dość lakonicznie, ale nie miałam ochoty zagłębiać się w szczegóły Najpierw muszę przetrawić to wszystko sama.
     Jako że musiałam opuścić pracę na kilka godzin, zostaję do jego zamknięcia sama. Sprzątam salę, podliczam utarg, chowam pieniądze, zerkam na zapasy. I jedyne, z czego nie zdaję sobie sprawy, to z tego, że ktoś się zakradł do Raju i właśnie - być może - czyha na moje życie.
    Orientuję się, że ktoś jest w środku, kiedy gaszę główne światła, zostawiając te w pobliżu baru, i słyszę, jak cień wpada na jeden z małych foteli.
     Strach chwyta mnie momentalnie za gardło.
     - Kto tu jest? - pytam, czując się jak bohatera kiepskiego horroru klasy B.
     - Witaj, Phoebe - odpowiada męski głos. Jego właściciel na pewno jest starszy ode mnie, a przynajmniej tak mi się wydaje.
     - Kim jesteś?
     Dostrzegam, jak czyni kilka kroków w stronę środka sali, gdzie właśnie sama się znajduję. Przełykam nerwowo ślinę.
     - Nazywam się Walter Miller. Jestem twoim ojcem.
     Rozdziawiam usta. Czy to nie jest zbyt wiele rewelacji jak na jeden dzień?
     Panujący w kawiarni półmrok działa na moją niekorzyść. Nie umiem w pełni ocenić, ile dzieli mnie od mężczyzny, który najwidoczniej niepostrzeżenie wszedł do sklepu tuż przed tym, jak przekręciłam klucz w drzwiach. By dostać się na zaplecze i w nim zabarykadować, musiałabym zacząć naprawdę biec, a to mogłoby się różnie skończyć.
     Czyni kilka kolejnych kroków, aż wpada w łunę sztucznego światła. Mogę zobaczyć jego szare jak kamienie oczy i twarz człowieka, który widział dość zła, by całkowicie na nie zobojętnieć. 
     Dyszę ciężko, a moja klatka piersiowa unosi się zastraszająco często. Spoglądam na niego i czuję gniew, morze gniewu i frustrację. Widzę go, tak naprawdę widzę go twarzą w twarz po raz pierwszy w życiu. Wcześniej trzy razy kręcił się przed naszym domem, jeśli dobrze pamiętam. Właściwie tylko znam go z widzenia, a mimo to jestem do niego nastawiona tak negatywnie, wręcz wrogo, jakby co najmniej zabił mi rodzinę.
     Chwila, przecież właśnie to zrobił. Zostawił mamę, gdy była ze mną w ciąży. Wolał żyć razem ze swoją mafijną rodziną. Niczego od niego nie potrzebuję oprócz jednego - chcę, by jak najszybciej zniknął z mojego życia. Ponownie.
     - Czego chcesz? - pytam, krzyżując na piersi ramiona i garbiąc się. Spojrzenie Waltera sprawia, że czuję się kimś mało ważnym.
     - Chciałem porozmawiać.
     Prycham.
     - Po prawie dwudziestu pięciu latach chcesz ze mną rozmawiać? Zastanawiam się, czy w ogóle masz do tego jakieś prawo.
    Napinają mu się ramiona. Pewnie przywykł do tego, że wszyscy spełniają każdą jego zachciankę. Ale trafił na mnie - kogoś, kto nauczył się mieć swoje zdanie i walczyć o to, co się należy.
     - Phoebe, proszę, wysłuchaj mnie.
     Kieruję się do części kawiarnianej, wchodzę za bar i chwytam za filiżanki. Nie przetrwam tej konwersacji bez ani mililitra herbaty. Spośród niemałej kolekcji wybieram yunnan z dodatkiem pomarańczy. Wsypuję do naczynia dwie łyżeczki liści, nastawiam wodę. Wzdycham. Wychowanie mamy nie pozwala mi nie zapytać mafiosa o chęci.
     - Kawy lub herbaty? - Szkoda, że nie mam niczego, by dodać mu do napoju, nawet środka przeczyszczającego.
     - Poproszę filiżankę kawy. Dziękuję, Phoebe.
     Przygryzam wargę, by ponownie nie prychnąć, staram się za to włożyć ogrom jadu w kolejne kierowane w jego stronę słowa.
     - Czarną, czarną z dodatkami, białą, espresso, latte, americano?
     Jest przytłoczony ilością możliwości. Uśmiecham się pod nosem. Nie zawsze są tylko dwa wyjścia.
     - Czarną z mlekiem.
     Nie zwracam mu uwagi, że jest to biała kawa, nie chcę wyjść na przemądrzałą, ale w cichości serca czerpię negatywną satysfakcję z jego niewiedzy. Uruchamiam ekspres, słucham, jak mieli ziarna, napawam się aromatem. Dopiero kiedy oba napoje są w pełni gotowe, wybieram stolik, przy którym będziemy kontynuować.
     - Siadaj - nakazuję mężczyźnie, który do tej pory stał na środku lokalu, po czym wracam za bar w poszukiwaniu cukierniczki i czystych łyżeczek.
     Słyszę dźwięk przesuwanego krzesła i odgłos siadania, który brzmi jak jęk mebla - nie dziwię się, znając wygląd Waltera. Chyba już wiem, po kim odziedziczyłam skłonność do tycia.
     Ustawiam na stoliku resztę przedmiotów. Wiem, że picie mocnej herbaty - tak samo jak kawy zresztą - nie zapewni m spokojnej nocy, ale ten dzień był tak wymagający, że nie jestem pewna, czy w ogóle z powodu zszarganych nerwów udałoby mi się w ogóle zasnąć.
     Siadam naprzeciwko mężczyzny, który nie spuszcza ze mnie wzroku. Nie wiem, czy szuka między nami jakiegoś fizycznego podobieństwa. Jak dla mnie, nie mamy ze sobą nic wspólnego poza połową DNA. O ile to naprawdę jest Walter Miller, mój biologiczny ojciec. W końcu nie kazałam mu się wylegitymować.
     - Co pana tu sprowadza? - pytam, przyjmując nagle bardzo oficjalny ton.
     - Nie jestem żadnym panem, Phoebe. Przyszedłem cię ostrzec.
     Nie powstrzymuję się przed prychnięciem rozdrażniona tym, że próbuje udawać tego dobrego.
     - Och, naprawdę? A niby przed czym? Lub przed kim? Przed mafią, która pragnie bez powodu mojej głowy?
     Widzę zmieszane na jego twarzy z pierwszymi zmarszczkami.
     - Może nie do końca bez powodu... - mruczy, a ja rozdziawiam usta.
     - Że co proszę?! O co w tym wszystkim chodzi, do jasnej cholery! - Uderzam pięścią w stół, przez co z kubka rozlewa się odrobina herbaty. - Dlaczego wciągnięto mnie w to wszystko?! Wyjaśnij... ojcze!
     Prawie upuszcza filiżankę z kawą, której jeszcze nawet nie skosztował. Nie spodziewał się, że tak się do niego zwrócę - przecież minutę wcześniej zwróciłam się do niego per pan. Właściwie sama nie sądziłam, że tak się do niego zwrócę. Jeśli jednak jakoś to na niego podziała, to warto spróbować.
     Patrzy na mnie uważnie, upija kilka łyków napoju, odkłada naczynie i znowu na mnie patrzy. W jego oczach dostrzegam dziwny cień smutku i niepokoju.
     - Wyjaśnię. Ale na to musisz poświęcić mi więcej czasu.
     Odwzajemniam spojrzenie.
     - Mów.
     Uśmiecha się niemrawo i zaczyna swoją opowieść, a noc, która okryła miasto, przyjmuje w swoje ramiona miliony kropel, którymi dekoruje to, co ma we władanie.
     

1 komentarz:

  1. Cześć!
    Zacznę może od tego, że nie do końca podoba mi się tytuł tego rozdziału:< Jest jednym wielkim spoilerem, który zabrał mi całą radość z czytania o spotkaniu Phoebe z ojcem. Gdybym nie wiedziała, że to się wydarzy, to byłabym zaskoczona tym nagłym pojawieniem się ojczulka. A tak przyjęłam to trochę bez emocji. A szkoda:<
    Ale po kolei... Zastanawiam się w jaki sposób działają Ci agenci, że umykają im tak istotne fakty! Skoro Phoebe powiedziała Mattowi o Wilsonie, to czemu Matt nie przekazał swojemu szefowi wszystkich informacji? Podejrzewam, że powiedziała mu o tym, że dzwoniła kiedyś do Wilsona, a teraz okazuje się, że agenci nie mieli o tym pojęcia. I teraz nie wiem, czy Phoebe tego nie powiedziała i jej rozmowa z Mattem zakończyła się na tym, że "Wilson ją śledzi" i nic więcej, czy Matt te informacje zachował dla siebie. Nie wiem, jak to rozumieć i przez to nie wiem już czy na pewno wszystkim tym agentom (oczywiście oprócz Wilsona) można ufać.

    Nie zaskoczę tym, co teraz napiszę, ale ciekawa jestem jaki związek z mafią może mieć Phoebe. Domyślam się, że to pewnie ojciec ją w coś wciągnął i to o jest powodem jej wszystkich problemów, ale nie mam pojęcia jak, czemu i po co. A skoro pojawił się w jej życiu, by ostrzec i wyjawić prawdę, to chyba nie jest taki zły, jak początkowo sądziłam.
    Nie ukrywam, że robi się coraz ciekawiej i jestem coraz bardziej zaintrygowana rozwiązaniem tej zagadki :D
    Czekam na kolejny i pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własną odpowiedzialność!