Za oknem panoszy się noc. Zegar
nieustannie wskazuje kolejne minuty, a ja siedzę i słucham potoku słów, z
których niewiele dociera przez moje uszy do mózgu. To niegrzeczne, wiem, ale
nie potrafię skupić się na mowie mężczyzny, zamiast tego przyglądam mu się i
staram znaleźć jakieś podobieństwo między nami.
- Wiem, że to musi być dla ciebie straszne, ale nie wiedziałem, jak inaczej mogę chronić ciebie i twoją mamę. Wybacz mi, Phoebe.
Przez chwilę patrzę na niego z wyrazem niezrozumienia. Synapsy za wolno przekazują impuls, bym zareagowała od razu.
- Chronić? Mnie i mamę? Naprawdę to nazywasz ochroną? - Prycham i zakładam przed sobą ręce, wzrok zaś wbijam w blat stolika. Jest tak ciemny, że prawie zlewa się z panującym w lokalu półmrokiem. - Gdybyś nie zauważył, że to przez twoje działania trafiłyśmy w sam środek jakieś dziwnej wojny, której stawki i skali zagrożenia tak właściwie nie znamy.
- Wiem, przepraszam...
- To nie wszystko - przerywam mu jego ponowne, nic nie dające przeprosiny. - Dodatkowo mam na głowie agentów federalnych, których ktoś robi porządnie w bambuko, ktoś mi grozi i obserwuje. Jak myślisz, jak się czuję? Jak myślisz, jak bardzo przerażona tym wszystkim jestem? - Do głosu wdziera się panika, czyniąc ją lekko piskliwym. - I ty uważasz, że w taki sposób ojciec może chronić swoją córkę? Myślisz, że naprawdę potrafię tak cię nazywać, kiedy wokół dzieje się coś, co wygląda na jakiś kiepski film?
Natłok zadanych przeze mnie pytań wyraźnie przytłacza Waltera, który już nawet nie zwraca uwagi na swoją kawę - ta ostygła, jak również mój napój - zamiast tego kryje twarz w dłoniach.
- Wiem, że to wszystko wygląda potwornie źle, ale nie udało mi się wszystkiemu zapobiec. Myślałem, że może mi odpuszczą i nie wciągną cię w tę chorą grę.
- Jaką grę? Możesz mi wytłumaczyć dokładnie i przejrzyście, co tu się do licha dzieje?! - Tym razem podnoszę głos. Mam dość tego, że jestem w środku wichury, która powstała z zupełnie niezrozumiałych przeze mnie powodów.
Spogląda na mnie, w słabym świetle nie jestem w stanie określić koloru jego tęczówek. Umiem za to spostrzec, że mają migdałowy kształt. Podobnie jak moje.
- Dwadzieścia pięć lat temu zrobiłem coś, co nie tylko ściągnęło na mnie uwagę miejscowej policji i agentów, ale też gniew mafii. W chwili popełnienia tego czynu nie zdawałem sobie w ogóle sprawy z tego, jakie może przynieść ze sobą konsekwencje. Byłem młody i głupi, nie myślałem za bardzo o tym, że moje poczynania mogą wywołać jakąś katastrofę. A tak było.
- Możesz mówić jaśniej? - pytam. - Nie jestem jasnowidzem, nie mam pojęcia, co takiego zrobiłeś dwadzieścia pięć lat temu, że ja teraz muszę za to płacić.
Wzdycha.
- Masz rację, wybacz, powinienem być dobitniejszy. - Patrzy na mnie, a w jego oczach jawi się przerażający smutek. A przynajmniej tak mi się wydaje, że właśnie to w nich widzę. - Ćwierć wieku temu zabiłem kogoś. Dwie osoby. Dwoje członków najbliższej rodziny szefa mafii. A potem próbowałem przejąć w niej władzę.
Staram się nie pokazać po sobie, że jego słowa mnie ruszają. Bo czy ruszają? Przez lata żyłam jak każdy człowiek, aż niespełna tydzień temu trzymałam na rękach umierającego mężczyznę, który na moich oczach skonał. Widziałam śmierć. Czy w porównaniu do tego istnieje we wszechświecie coś, co może mnie zaskoczyć? Nic nie przychodzi mi do głowy.
- Mów dalej - nakazuję spokojnym i beznamiętnym głosem. - Chcę, byś wyjaśnił mi dzisiaj wszystko, więc jeśli możesz, nie przerywaj sobie.
- Dobrze. - Unosi filiżankę i wypija kawę do końca, chyba nad czymś się zastanawia, bo nie opuszcza naczynia z powrotem tak szybko, jakbym się tego spodziewała. - Ale czy to w porządku? Twoja rodzina nie czeka na twój powrót?
Kiedy to słyszę, gryzę się w wewnętrzną część policzka. Mogłabym rzucić żartobliwym tonem, że przecież właśnie siedzę przy stole z rodziną, ale podejrzewam, że mogłabym urazić tym Waltera. Poza tym dobrze wiem, że córka na mnie czeka, udając przed dziadkami, ze śpi. Czeka, aż wrócę, zajrzę do niej i ucałuję jej czoło, jak to zazwyczaj robię, kiedy nie wracam na kolację. No i rodzice - mama pewnie przywita mnie smutnym spojrzeniem, a Alan kolejną złośliwą uwagą, o ile zastanę ich w kuchni. Więc odpowiedź dla ojca może być tylko jedna.
Odchrząkuję.
- Tak, czeka. Ale pół godziny jej nie zbawi. Chcę, byś powiedział mi, co tu się dzieje.
W półmroku widzę, jak przygryza wargę. Zastanawia się, czy spełnić moje polecenie, jakby sam ton mojego głosu na to nie wskazywał.
- Wystarczą same najistotniejsze rzeczy - dodaję, by nie marnował czasu. - Powiesz mi to, co muszę wiedzieć, by mieć pojęcie o tym, kto na mnie czyha, po czym pożegnamy się i rozejdziemy w swoje strony. Kto wie, może nie spotkamy się przez kolejne dwadzieścia pięć lat?
Mój żart go nie bawi, sama nie uważam go za zbyt błyskotliwy, po prostu sam wepchnął mi się na język.
Patrzę na Waltera wyczekująco.
- Okej. - Czyli zdołałam go przekonać. Moje małe zwycięstwo. - Jak wspomniałaś, ktoś cie obserwuje. Podejrzewam, że to sprawka najmłodszego syna człowieka, którego zabiłem, i jego ludzi. Chcą ciebie, by ukarać mnie za to, co zrobiłem. Skrzywdzić mnie dokładnie w ten sam sposób - odbierając życie osobie, która jest powiązana ze mną więzami krwi. - Nie nazywa mnie członkiem rodziny, bo to byłoby za dużo powiedziane. - To dlatego na ciebie czyhają, straszą ciebie i twoją rodzinę. - Albo mi się zdaje, albo jego oczy lekko wilgotnieją. - Pewnie mocno ich to bawi, szczególnie, że masz małą córkę. Mogą cię zaszantażować, że i ją skrzywdzą w swojej chorej grze.
Przełykam ślinę.
- Wiem, zdaję sobie z tego sprawę. Nie martw się, mam za plecami federalnych, oni mi pomogą w razie czego.
- Nie byłbym tego taki pewien, Phoebe - mówi cicho i wbija wzrok prosto w moją twarz. - Gdyby naprawdę pomagali, oni i nasza policja, John Kudryck nadal by żył, a ja nie musiałbym się ukrywać nawet w oczekiwaniu na jego pogrzeb. Który jest jutro, swoją drogą.
- Znałeś go? - pytam zaskoczona.
- Czy znałem? - Parska krótkim, gardłowym śmiechem. - Nie tylko znałem, Phoebe. To był mój przyjaciel jeszcze z podwórka. A także mój wspólnik w interesie.
- Jakim interesie? - pytam, bo do głowy przychodzą mi same nielegalne bądź złe wyobrażenia.
- Sklep żelazny we wschodniej części miasta. - Brzmi dość normalnie. - To była znakomita przykrywka dla handlu narkotykami i bronią. - Wiedziałam, że nie może być do końca normalnie. - To miejsce jest też świetnym miejscem dla wymieniania informacji.
Patrzę na niego uważnie. Powiedział: "jest". To odrobinę zastanawiające.
- Nadal go prowadzisz? Mam na myśli sklep. Nie jest ci teraz ciężko?
- A jak tobie udaje się prowadzić kawiarnię? - pyta w ramach odpowiedzi. - Z tego, co udało mi się dowiedzieć, nie opłacasz żadnej księgowej, sama załatwiasz dostawy, jesteś odpowiedzialna praktycznie za wszystko. Jak ci się to udaje?
Wzruszam lekko ramionami.
- Ukończyłam kurs zarządzania, kurs księgowości i kurs barmana baristy. Dzięki zdobytej na nich wiedzy i umiejętnościom jakoś daję sobie radę.
- No widzisz. A ja siedzę w tym biznesie prawie trzydzieści lat, wyuczyłem się, co i jak. Choć muszę przyznać, że jakiś pracownik by się przydał, przenoszenie żeliwnych płotów to już nie na moje lata.
Przyglądam mu się. Trudno mi określić w tych warunkach, ile dokładnie ma lat, ale na pewno nie przekroczył jeszcze sześćdziesiątki.
Wydaje mi się albo na chwilę zboczyliśmy z toru naszej rozmowy. Fakt, łączy nas to, że oboje prowadzimy małe lokale, ale o wiele bardziej przerażającym czynnikiem wspólnym jest to, że oboje jesteśmy na celowniku mafii. Z tą różnicą, że jedno z nas jest na nim bez własnej woli, bez winy, ale z wyrokiem śmierci.
- Wiesz może, dlaczego zabito Johna Kudrycka? I dlaczego przyszedł umrzeć akurat tutaj?
Nie widzę powodu, by nie nazywać rzeczy po imieniu. Z mojego punktu widzenia, kiedy już wiem, kto mi grozi, cała ta sytuacja prezentuje się tak: mafia zabiła mężczyznę, który stanowił dla niej w jakiś sposób zagrożenie, i wysłała go pod drzwi mojej kawiarni, by ostrzec, że może mi się przytrafić coś podobnego, o ile nie gorszego, jeśli mam więcej do stracenia.
Moja teoria może być błędna - człowiekiem jestem, mylić się mogę - ale nie jest wyrwana z kosmosu, w mojej opinii coś w niej może być. Mimo to nie dzielę się swoimi insynuacjami z Walterem, wolę, by sam mi powiedział, co wie. Wtedy zweryfikuję, na ile moja analiza była trafna.
- W coś się wmieszał, nie znam jednak szczegółów, ale pracuję nad tym.
- Co masz na myśli? - pytam go niespodziewanie ostro.
Zaniepokojony moim tonem unosi dłonie w geście kapitulacji, jakbym właśnie mierzyła do niego z łuku, a on nie chciał zostać rannym.
- Spokojnie, to nie jest coś, co powinno zaprzątać twoją głowę. John wpadł w pewne kłopoty, ale one ciebie nie dotyczą.
- Och, naprawdę? - Zakładam przed sobą ramiona. - Od tygodnia wydaje mi się, że wpadłam w coś, co niby mnie nie dotyczy, a jednocześnie niszczy mi życie. Jeśli coś wiesz, powiedz o tym policji albo agentom FBI, którzy zajmują się tą sprawą.
Walter śmieje się gorzko pod nosem.
- Miejscowa policja? Federalni? Nie ufaj im zbytnio, Phoebe, oni mogą pociągnąć cię w jeszcze większe bagno.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Bo wiem, jak bardzo są skorumpowani. Jeśli chcesz się komuś zwierzać ze swoich podejrzeń, zapisuj je w zeszycie, a jego nie spuszczaj z oczu, by nikt go nie przeczytał. Użyj jego zawartości wtedy, kiedy będzie to konieczne. Posłuchaj mojej rady, a może uda się utrzymać przy życiu większość osób, którym grozi niebezpieczeństwo.
- Większość? To ile ich w ogóle jest?
Mężczyzna nie odpowiada, przygryza za to wargi. Odnoszę wrażenie, że zdradził mi coś, czego nie powinien, ale nie umiem określić, co dokładnie z jego wypowiedzi powinno pozostać dla mnie tajemnicą.
Nie mam szansy naciskać na niego, bo oto odzywa się moja komórka. Podskakuję na miejscu, kiedy rozlega się dzwonek. Sięgam po przedmiot, a w tym samym czasie Miller wstaje.
- Pójdę już - mówi i kieruje się ku zapleczu. - Wyjdę od tyłu. Uważaj na siebie, Phoebe. W końcu jesteś córką mordercy - dodaje i znika za barem.
- Czekaj!
Ruszam za nim, ale kiedy docieram na zaplecze, nie widzę nikogo w słabo oświetlonym zaułku. Przełykam ślinę. Świetnie, mój biologiczny ojciec zachowuje się jak duch, przemyka mi przez myśl. Wzdycham, tracąc zainteresowanie telefonem. Od niechcenia zerkam na jego wyświetlacz. Widzę, że dostałam esemesa.
Przez chwilę boję się, że to któryś z ludzi, którzy mnie obserwują i chcą zabić. Drżącym palcem odblokowuję telefon, przykładam opuszek do odpowiedniej ikonki i otwieram wiadomość.
Prawie mdleję, odczytując wiadomość. Nie sądziłam, że jestem tak zestresowana, dopóki nie uświadomiłam sobie, że wstrzymałam oddech, zapoznając się jedynie z reklamą sieci sklepów odzieżowych, którą raczono mi wysłać o tak późnej porze.
- Przesadzam - mruczę do siebie i wracam do sklepu. Pora, bym i ja opuściła Raj, zanim kolejny raz zostanę posądzona o pracoholizm i niekochanie swojego dziecka.
Starannie wszystko chowam i zamykam, trzykrotnie sprawdzam, czy na pewno to zrobiłam, zanim idę do domu. Docieram do niego przed jedenastą, a uczucie zestresowania i niepokoju, które przyprawiają moje serce o minipalpitacje, nie mija.
Na korytarzu panuje półmrok, dociera do niego jedynie blade światło z kuchni. Ściągam kurtkę i buty, na paluszkach przechodzę do najważniejszego pomieszczenia, gdzie przy stole siedzi i drzemie moja mama. Na chwilę zatrzymuję się i patrzę na kobietę, która powołała mnie do życia. Nie skończyła jeszcze pięćdziesięciu lat, jednak na jej twarzy można dostrzec zmarszczki. Chyba przybyło ich w ostatnim czasie, tak mi się przynajmniej wydaje. Wiem, że moje problemy są za to po części odpowiedzialne, nie wiem, co z tym zrobić. Przecież nie zakażę jej się martwić.
Podchodzę bliżej, kucam koło jej krzesła, delikatnie potrząsam jej ramieniem.
- Mamo?
Przebudza się dość szybko, jej oczy są skupione, kiedy na mnie zerka. Najwidoczniej nie przysnęła tak dawno temu. Uśmiecham się do niej.
- Już jestem.
- Właśnie widzę. Trochę ci zeszło.
Przytakuję ruchem głowy.
- Musiałam uporać się z fakturami - tłumaczę, kłamiąc jej jak z nut. Nie mogę jej powiedzieć, że widziałam się i rozmawiałam z Walterem Millerem, to może nią za bardzo wstrząsnąć. Czasami niewiedza bywa błogosławieństwem.
- Ale ważne, że wróciłaś. - Ziewa lekko, zakrywając usta dłonią. - Gdybyś chciała coś zjeść, w lodówce jest zimna pieczeń, nada się na kanapki.
- Dobrze, dziękuję. Gdzie Alan? - Nie jestem witana złośliwościami z ust ojczyma, to coś względnie niespodziewanego.
- Wziął za kolegę nocny dyżur, wróci jutro, jak będziesz już w pracy. - Wzrusza lekko ramionami. - Wydaje mi się, że chwila odpoczynku od siebie dobrze zrobi waszej dwójce.
Uśmiecham się do niej z wdzięcznością. Rozpościeram ramiona niczym osoba szykująca się do skoku z wysokości i przytulam do siebie mamę.
- Dobranoc - mówię jej do ucha i całuję jej policzek. - Zajrzę jeszcze do Sophie, pewnie czuwa, aż wrócę.
- Nie zdziwiłoby mnie to. Dobranoc, skarbie.
Wychodzę z kuchni, za sobą słysząc szuranie jej kapci. Też zmierza do sypialni. Mam nadzieję, że będzie dobrze spała tej nocy.
Przechodzę do pokoju córki, uchylam drzwi i zerkam przez szparę. Mała śpi z rączkami rozrzuconym na pościeli i z lekko otwartą buzią. Wygląda jak aniołek przeżywający we śnie jakieś ciekawe przygody. Uśmiecham się pod nosem i podchodzę do łóżka dziewczynki, by na jej czole złożyć krótki pocałunek.
- Śnij dobrze, Sophie - szepczę jej do ucha i okrywam szczelniej kołdrą.
Sześciolatka porusza się lekko, mlaszcze przez chwilę i zaczyna oddychać głębiej. Może wyczuła moją obecność, może nie. Ważne, że zrobiłam to, co każdego wieczora. Mam nadzieję, że poczuła się bezpiecznie.
Nie śnię, nie śpię pewnie też tak dobrze jak córka, po sześciu godzinach spędzonych w łóżku czuję się odrobinę zmęczona, ale mam w sobie dość siły, by tego poranka zatroszczyć się nie tylko o siebie, ale i o swoje dziecko.
Szykuję Sophie drugie śniadanie do szkoły, na to, które zje w domu pod czujnym okiem babci, składają się grzanki z serem i papryką. Dawno ich nie lubiłam, ale nie zdołałam wyjść z wprawy, więc wychodzą takie, jak mała lubi. Uśmiecham się na widok talerza pełnego smakowitości i coś mi mówi, że ten dzień może nie będzie zły.
I właśnie wtedy z dyżuru wraca Alan, a mój uśmiech gaśnie.
- Co tak pachnie? - pyta ojczym od progu. Żadnego powitania, żadnej uwagi, tylko jedzenie mu w głowie. Choć po pracy pewnie zgłodniał.
- Grzanki. Możesz się poczęstować. Sophie jest w łazience, szykuje się do szkoły. Mama jeszcze śpi, a ja wychodzę do pracy. Miłego dnia.
Mężczyzna zasiada przy stole i sięga po śniadanie.
- Ta, dzięki. A kawa jest?
Z westchnięciem podaję mu karafkę, po czym wychodzę na korytarz i chwytam za kurtkę na wieszaku. Sophie chyba mnie usłyszała, bo opuszcza łazienkę i podbiega do mnie.
- Mamo?
- Słucham, skarbie.
- A czy dzisiaj wrócisz do domu wcześniej?
Przykucam, by mieć jej twarz na wysokości oczu.
- Tak, wrócę wcześniej. - O ile Kimberly i Heath nie będą mieli nic przeciwko temu, by posprzątać i zamknąć lokal. - Kupić ci coś dobrego w drodze powrotnej?
- Tak. - Szybka odpowiedź sugeruje, że myślała nad tym, czy zadam jej to pytanie. - Minimarchewki w kubeczku.
Uśmiecham się do niej. Dobrze wiedzieć, że sama z siebie proponuje coś innego niż słodycze.
- Dobrze. A teraz leć na śniadanie, dziadek już jest w kuchni. - Całuję ją w czoło. - Bądź grzeczna w szkole i nie przeszkadzaj nauczycielce w prowadzeniu lekcji.
- Postaram się. - Na sekundy Sophie uwiesza się mojej szyi. - Kocham cię, mamo.
- Ja ciebie też, skarbie. Miłego dnia.
- Pa!
Wychodzę z domu w dość pogodny, jesienny dzień. Lekki wiatr porywa końce nieschowanej pod kurtką apaszki. W powietrzu wirują kolorowe liście. Mijam kolejne budynki, przechodzę przez kolejne ulice.
Jestem już blisko Raju, kiedy za sobą słyszę czyjeś kroki i dźwięk przepychania. Odwracam się zainteresowana tym poruszeniem, a przysłowie, że ciekawość to pierwszy krok do piekła uderza we mnie. I to dosłownie.
Zanim zdołam zarejestrować wygląd mężczyzny, który najwidoczniej chciał mnie od tyłu podejść, otrzymuję cios prosto w twarz. Jest na tyle silny, że posyła mnie na chodnik. Upadając, chyba ranię sobie dłonie. Przez skok adrenaliny i szok nie wiem przez chwilę, co się dzieje.
Mój napastnik, skrywający połowę twarzy za maską przywodzącą na myśl tę chińską przeciw smogowi, pochyla się nade mną. Jego ciemne oczy rzucają błyskawicami. Nie mam wątpliwości, że ten człowiek nosi w sobie żądzę śmierci, że chętnie zrobiłby mi krzywdę.
- Ostrzegaliśmy cię - warczy mi do ucha, a jedna z jego dłoni dociera do mojej szyi, próbuje zacisnąć na niej kościste palce. - Wiedziałaś, że mamy cię na celowniku, a mimo to spotkałaś się z tatusiem. Zapłacisz nam za to - syczy, po czym śmieje się, przywodząc mi na myśl Jacka Nickolsona w Batmanie. - Twój ojczulek już nam zapłacił.
Chcę zapytać, co ma przez to na myśli, ale nie potrafię nabrać wystarczająco dużo powietrza, by to zrobić.
- Lękaj się śmierci, dziewczynko - dodaje, zerkając nade mną na kogoś, kto chyba zwrócił na nas uwagę. - Lękaj się jej, bo jest bliżej, niż myślisz. Do zobaczenia. - Szczerzy się i puszcza biegiem, a ja wydaję z siebie cichy jęk.
Ból to bardzo ciekawe zjawisko. Nie zastanawiamy się nad nim za długo, nie rozmyślamy o nim, dopóki w jakiś sposób nas nie dotknie, porywając ze sobą dobry humor i świetne samopoczucie. Ból, który teraz odczuwam, pulsuje pod skórą na moim policzku. Zdaję sobie sprawę z jego istnienia także w okolicy ust, skupiam na nim na kilkanaście sekund, by po tym czasie przenieść swoją uwagę na osobnika, który właśnie biegnie w górę ulicy.
Jestem oszołomiona tym, co się stało. Czyli to prawda, że można zostać zaatakowanym w biały dzień, dostać od kogoś w twarz i nie doczekać się jakiejkolwiek reakcji ze strony kogokolwiek. Znieczulica panuje nawet i w moim mieście.
Spoglądam w stronę, gdzie pobiegł napastnik, staram się oddychać jak każdy normalny człowiek, ale nie potrafię - odnoszę wrażenie, jakby ktoś siedział mi na klatce piersiowej i swoim ciężarem nie tylko chciał na wieki przyszpilić mnie do chodnika, ale też udusić, bym zniknęła, umierając.
- Phoebe! - Ktoś wykrzykuje moje imię, nie rozpoznaję jednak głosu, bo nawet się nie staram. Rejestruję tylko ciężkie kroki kilku osób zbliżających się do mnie, ich dźwięk sprawia, że na nowo się kulę, jęcząc.
Ktoś mnie obejmuje zmusza do zmienienia pozycji na półsiad.
- Wszystko w porządku? - Dopiero widząc twarz, rozpoznaję właściciela głosu. Robben spogląda na mnie z troską. - Jesteś bardzo blada. Coś cię boli?
- Nie jest w porządku - syczę cicho i zrzucam z ramienia jego dłoń. - Nic, kurwa, nie jest w porządku.
- Dasz radę wstać?
Posyłam mu pełne nienawiści spojrzenie.
- Może. Idź sobie, nie potrzebuję twojej pomocy.
- Phoebe, leci ci krew z wargi, ktoś próbował cię pobić, naprawdę uważasz, że nie potrzebujesz pomo...
- WYNOŚ SIĘ! - krzyczę, czym zwracam na nas uwagę innych agentów. - Wynoś się stąd! - Spoglądam na federalnych. - Wszyscy się stąd wynoście i najlepiej nigdy nie wracajcie! - krzyczę tak, że zaczyna boleć mnie gardło. Płaczę. - Dajcie mi wszyscy święty spokój...
Nie zważając na mały tłum gapiów, który się zebrał, Matt przytula mnie do siebie i kołysze, chcąc mnie uspokoić. To jednak nie działa.
- Zostaw mnie - syczę. - Zostaw mnie i pozwól zająć się własnym życiem. - Odpycham go od siebie. - Jesteście fatalnymi agentami, nie chcę mieć z wami nic wspólnego - mówię twardo i ruszam do kawiarni.
Za moimi plecami rozlegają się jeszcze nawoływania, ale nie reaguję. W ciągu kilku minut moje życie zawisło na krawędzi, czego się nie spodziewałam. Jedyne czego chcę, to odpocząć od tego wszystkiego.
Czynię kolejne kroki po chodniku, już widzę własne okno wystawowe i wtedy mdleję, a świat oddala się, stając jedynie wymiarem, gdzie mogę żyć dalej, jeśli tylko uda mi się wrócić.
O ile ciemność nie pochłonie mnie na wieki.
- Wiem, że to musi być dla ciebie straszne, ale nie wiedziałem, jak inaczej mogę chronić ciebie i twoją mamę. Wybacz mi, Phoebe.
Przez chwilę patrzę na niego z wyrazem niezrozumienia. Synapsy za wolno przekazują impuls, bym zareagowała od razu.
- Chronić? Mnie i mamę? Naprawdę to nazywasz ochroną? - Prycham i zakładam przed sobą ręce, wzrok zaś wbijam w blat stolika. Jest tak ciemny, że prawie zlewa się z panującym w lokalu półmrokiem. - Gdybyś nie zauważył, że to przez twoje działania trafiłyśmy w sam środek jakieś dziwnej wojny, której stawki i skali zagrożenia tak właściwie nie znamy.
- Wiem, przepraszam...
- To nie wszystko - przerywam mu jego ponowne, nic nie dające przeprosiny. - Dodatkowo mam na głowie agentów federalnych, których ktoś robi porządnie w bambuko, ktoś mi grozi i obserwuje. Jak myślisz, jak się czuję? Jak myślisz, jak bardzo przerażona tym wszystkim jestem? - Do głosu wdziera się panika, czyniąc ją lekko piskliwym. - I ty uważasz, że w taki sposób ojciec może chronić swoją córkę? Myślisz, że naprawdę potrafię tak cię nazywać, kiedy wokół dzieje się coś, co wygląda na jakiś kiepski film?
Natłok zadanych przeze mnie pytań wyraźnie przytłacza Waltera, który już nawet nie zwraca uwagi na swoją kawę - ta ostygła, jak również mój napój - zamiast tego kryje twarz w dłoniach.
- Wiem, że to wszystko wygląda potwornie źle, ale nie udało mi się wszystkiemu zapobiec. Myślałem, że może mi odpuszczą i nie wciągną cię w tę chorą grę.
- Jaką grę? Możesz mi wytłumaczyć dokładnie i przejrzyście, co tu się do licha dzieje?! - Tym razem podnoszę głos. Mam dość tego, że jestem w środku wichury, która powstała z zupełnie niezrozumiałych przeze mnie powodów.
Spogląda na mnie, w słabym świetle nie jestem w stanie określić koloru jego tęczówek. Umiem za to spostrzec, że mają migdałowy kształt. Podobnie jak moje.
- Dwadzieścia pięć lat temu zrobiłem coś, co nie tylko ściągnęło na mnie uwagę miejscowej policji i agentów, ale też gniew mafii. W chwili popełnienia tego czynu nie zdawałem sobie w ogóle sprawy z tego, jakie może przynieść ze sobą konsekwencje. Byłem młody i głupi, nie myślałem za bardzo o tym, że moje poczynania mogą wywołać jakąś katastrofę. A tak było.
- Możesz mówić jaśniej? - pytam. - Nie jestem jasnowidzem, nie mam pojęcia, co takiego zrobiłeś dwadzieścia pięć lat temu, że ja teraz muszę za to płacić.
Wzdycha.
- Masz rację, wybacz, powinienem być dobitniejszy. - Patrzy na mnie, a w jego oczach jawi się przerażający smutek. A przynajmniej tak mi się wydaje, że właśnie to w nich widzę. - Ćwierć wieku temu zabiłem kogoś. Dwie osoby. Dwoje członków najbliższej rodziny szefa mafii. A potem próbowałem przejąć w niej władzę.
Staram się nie pokazać po sobie, że jego słowa mnie ruszają. Bo czy ruszają? Przez lata żyłam jak każdy człowiek, aż niespełna tydzień temu trzymałam na rękach umierającego mężczyznę, który na moich oczach skonał. Widziałam śmierć. Czy w porównaniu do tego istnieje we wszechświecie coś, co może mnie zaskoczyć? Nic nie przychodzi mi do głowy.
- Mów dalej - nakazuję spokojnym i beznamiętnym głosem. - Chcę, byś wyjaśnił mi dzisiaj wszystko, więc jeśli możesz, nie przerywaj sobie.
- Dobrze. - Unosi filiżankę i wypija kawę do końca, chyba nad czymś się zastanawia, bo nie opuszcza naczynia z powrotem tak szybko, jakbym się tego spodziewała. - Ale czy to w porządku? Twoja rodzina nie czeka na twój powrót?
Kiedy to słyszę, gryzę się w wewnętrzną część policzka. Mogłabym rzucić żartobliwym tonem, że przecież właśnie siedzę przy stole z rodziną, ale podejrzewam, że mogłabym urazić tym Waltera. Poza tym dobrze wiem, że córka na mnie czeka, udając przed dziadkami, ze śpi. Czeka, aż wrócę, zajrzę do niej i ucałuję jej czoło, jak to zazwyczaj robię, kiedy nie wracam na kolację. No i rodzice - mama pewnie przywita mnie smutnym spojrzeniem, a Alan kolejną złośliwą uwagą, o ile zastanę ich w kuchni. Więc odpowiedź dla ojca może być tylko jedna.
Odchrząkuję.
- Tak, czeka. Ale pół godziny jej nie zbawi. Chcę, byś powiedział mi, co tu się dzieje.
W półmroku widzę, jak przygryza wargę. Zastanawia się, czy spełnić moje polecenie, jakby sam ton mojego głosu na to nie wskazywał.
- Wystarczą same najistotniejsze rzeczy - dodaję, by nie marnował czasu. - Powiesz mi to, co muszę wiedzieć, by mieć pojęcie o tym, kto na mnie czyha, po czym pożegnamy się i rozejdziemy w swoje strony. Kto wie, może nie spotkamy się przez kolejne dwadzieścia pięć lat?
Mój żart go nie bawi, sama nie uważam go za zbyt błyskotliwy, po prostu sam wepchnął mi się na język.
Patrzę na Waltera wyczekująco.
- Okej. - Czyli zdołałam go przekonać. Moje małe zwycięstwo. - Jak wspomniałaś, ktoś cie obserwuje. Podejrzewam, że to sprawka najmłodszego syna człowieka, którego zabiłem, i jego ludzi. Chcą ciebie, by ukarać mnie za to, co zrobiłem. Skrzywdzić mnie dokładnie w ten sam sposób - odbierając życie osobie, która jest powiązana ze mną więzami krwi. - Nie nazywa mnie członkiem rodziny, bo to byłoby za dużo powiedziane. - To dlatego na ciebie czyhają, straszą ciebie i twoją rodzinę. - Albo mi się zdaje, albo jego oczy lekko wilgotnieją. - Pewnie mocno ich to bawi, szczególnie, że masz małą córkę. Mogą cię zaszantażować, że i ją skrzywdzą w swojej chorej grze.
Przełykam ślinę.
- Wiem, zdaję sobie z tego sprawę. Nie martw się, mam za plecami federalnych, oni mi pomogą w razie czego.
- Nie byłbym tego taki pewien, Phoebe - mówi cicho i wbija wzrok prosto w moją twarz. - Gdyby naprawdę pomagali, oni i nasza policja, John Kudryck nadal by żył, a ja nie musiałbym się ukrywać nawet w oczekiwaniu na jego pogrzeb. Który jest jutro, swoją drogą.
- Znałeś go? - pytam zaskoczona.
- Czy znałem? - Parska krótkim, gardłowym śmiechem. - Nie tylko znałem, Phoebe. To był mój przyjaciel jeszcze z podwórka. A także mój wspólnik w interesie.
- Jakim interesie? - pytam, bo do głowy przychodzą mi same nielegalne bądź złe wyobrażenia.
- Sklep żelazny we wschodniej części miasta. - Brzmi dość normalnie. - To była znakomita przykrywka dla handlu narkotykami i bronią. - Wiedziałam, że nie może być do końca normalnie. - To miejsce jest też świetnym miejscem dla wymieniania informacji.
Patrzę na niego uważnie. Powiedział: "jest". To odrobinę zastanawiające.
- Nadal go prowadzisz? Mam na myśli sklep. Nie jest ci teraz ciężko?
- A jak tobie udaje się prowadzić kawiarnię? - pyta w ramach odpowiedzi. - Z tego, co udało mi się dowiedzieć, nie opłacasz żadnej księgowej, sama załatwiasz dostawy, jesteś odpowiedzialna praktycznie za wszystko. Jak ci się to udaje?
Wzruszam lekko ramionami.
- Ukończyłam kurs zarządzania, kurs księgowości i kurs barmana baristy. Dzięki zdobytej na nich wiedzy i umiejętnościom jakoś daję sobie radę.
- No widzisz. A ja siedzę w tym biznesie prawie trzydzieści lat, wyuczyłem się, co i jak. Choć muszę przyznać, że jakiś pracownik by się przydał, przenoszenie żeliwnych płotów to już nie na moje lata.
Przyglądam mu się. Trudno mi określić w tych warunkach, ile dokładnie ma lat, ale na pewno nie przekroczył jeszcze sześćdziesiątki.
Wydaje mi się albo na chwilę zboczyliśmy z toru naszej rozmowy. Fakt, łączy nas to, że oboje prowadzimy małe lokale, ale o wiele bardziej przerażającym czynnikiem wspólnym jest to, że oboje jesteśmy na celowniku mafii. Z tą różnicą, że jedno z nas jest na nim bez własnej woli, bez winy, ale z wyrokiem śmierci.
- Wiesz może, dlaczego zabito Johna Kudrycka? I dlaczego przyszedł umrzeć akurat tutaj?
Nie widzę powodu, by nie nazywać rzeczy po imieniu. Z mojego punktu widzenia, kiedy już wiem, kto mi grozi, cała ta sytuacja prezentuje się tak: mafia zabiła mężczyznę, który stanowił dla niej w jakiś sposób zagrożenie, i wysłała go pod drzwi mojej kawiarni, by ostrzec, że może mi się przytrafić coś podobnego, o ile nie gorszego, jeśli mam więcej do stracenia.
Moja teoria może być błędna - człowiekiem jestem, mylić się mogę - ale nie jest wyrwana z kosmosu, w mojej opinii coś w niej może być. Mimo to nie dzielę się swoimi insynuacjami z Walterem, wolę, by sam mi powiedział, co wie. Wtedy zweryfikuję, na ile moja analiza była trafna.
- W coś się wmieszał, nie znam jednak szczegółów, ale pracuję nad tym.
- Co masz na myśli? - pytam go niespodziewanie ostro.
Zaniepokojony moim tonem unosi dłonie w geście kapitulacji, jakbym właśnie mierzyła do niego z łuku, a on nie chciał zostać rannym.
- Spokojnie, to nie jest coś, co powinno zaprzątać twoją głowę. John wpadł w pewne kłopoty, ale one ciebie nie dotyczą.
- Och, naprawdę? - Zakładam przed sobą ramiona. - Od tygodnia wydaje mi się, że wpadłam w coś, co niby mnie nie dotyczy, a jednocześnie niszczy mi życie. Jeśli coś wiesz, powiedz o tym policji albo agentom FBI, którzy zajmują się tą sprawą.
Walter śmieje się gorzko pod nosem.
- Miejscowa policja? Federalni? Nie ufaj im zbytnio, Phoebe, oni mogą pociągnąć cię w jeszcze większe bagno.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Bo wiem, jak bardzo są skorumpowani. Jeśli chcesz się komuś zwierzać ze swoich podejrzeń, zapisuj je w zeszycie, a jego nie spuszczaj z oczu, by nikt go nie przeczytał. Użyj jego zawartości wtedy, kiedy będzie to konieczne. Posłuchaj mojej rady, a może uda się utrzymać przy życiu większość osób, którym grozi niebezpieczeństwo.
- Większość? To ile ich w ogóle jest?
Mężczyzna nie odpowiada, przygryza za to wargi. Odnoszę wrażenie, że zdradził mi coś, czego nie powinien, ale nie umiem określić, co dokładnie z jego wypowiedzi powinno pozostać dla mnie tajemnicą.
Nie mam szansy naciskać na niego, bo oto odzywa się moja komórka. Podskakuję na miejscu, kiedy rozlega się dzwonek. Sięgam po przedmiot, a w tym samym czasie Miller wstaje.
- Pójdę już - mówi i kieruje się ku zapleczu. - Wyjdę od tyłu. Uważaj na siebie, Phoebe. W końcu jesteś córką mordercy - dodaje i znika za barem.
- Czekaj!
Ruszam za nim, ale kiedy docieram na zaplecze, nie widzę nikogo w słabo oświetlonym zaułku. Przełykam ślinę. Świetnie, mój biologiczny ojciec zachowuje się jak duch, przemyka mi przez myśl. Wzdycham, tracąc zainteresowanie telefonem. Od niechcenia zerkam na jego wyświetlacz. Widzę, że dostałam esemesa.
Przez chwilę boję się, że to któryś z ludzi, którzy mnie obserwują i chcą zabić. Drżącym palcem odblokowuję telefon, przykładam opuszek do odpowiedniej ikonki i otwieram wiadomość.
Prawie mdleję, odczytując wiadomość. Nie sądziłam, że jestem tak zestresowana, dopóki nie uświadomiłam sobie, że wstrzymałam oddech, zapoznając się jedynie z reklamą sieci sklepów odzieżowych, którą raczono mi wysłać o tak późnej porze.
- Przesadzam - mruczę do siebie i wracam do sklepu. Pora, bym i ja opuściła Raj, zanim kolejny raz zostanę posądzona o pracoholizm i niekochanie swojego dziecka.
Starannie wszystko chowam i zamykam, trzykrotnie sprawdzam, czy na pewno to zrobiłam, zanim idę do domu. Docieram do niego przed jedenastą, a uczucie zestresowania i niepokoju, które przyprawiają moje serce o minipalpitacje, nie mija.
Na korytarzu panuje półmrok, dociera do niego jedynie blade światło z kuchni. Ściągam kurtkę i buty, na paluszkach przechodzę do najważniejszego pomieszczenia, gdzie przy stole siedzi i drzemie moja mama. Na chwilę zatrzymuję się i patrzę na kobietę, która powołała mnie do życia. Nie skończyła jeszcze pięćdziesięciu lat, jednak na jej twarzy można dostrzec zmarszczki. Chyba przybyło ich w ostatnim czasie, tak mi się przynajmniej wydaje. Wiem, że moje problemy są za to po części odpowiedzialne, nie wiem, co z tym zrobić. Przecież nie zakażę jej się martwić.
Podchodzę bliżej, kucam koło jej krzesła, delikatnie potrząsam jej ramieniem.
- Mamo?
Przebudza się dość szybko, jej oczy są skupione, kiedy na mnie zerka. Najwidoczniej nie przysnęła tak dawno temu. Uśmiecham się do niej.
- Już jestem.
- Właśnie widzę. Trochę ci zeszło.
Przytakuję ruchem głowy.
- Musiałam uporać się z fakturami - tłumaczę, kłamiąc jej jak z nut. Nie mogę jej powiedzieć, że widziałam się i rozmawiałam z Walterem Millerem, to może nią za bardzo wstrząsnąć. Czasami niewiedza bywa błogosławieństwem.
- Ale ważne, że wróciłaś. - Ziewa lekko, zakrywając usta dłonią. - Gdybyś chciała coś zjeść, w lodówce jest zimna pieczeń, nada się na kanapki.
- Dobrze, dziękuję. Gdzie Alan? - Nie jestem witana złośliwościami z ust ojczyma, to coś względnie niespodziewanego.
- Wziął za kolegę nocny dyżur, wróci jutro, jak będziesz już w pracy. - Wzrusza lekko ramionami. - Wydaje mi się, że chwila odpoczynku od siebie dobrze zrobi waszej dwójce.
Uśmiecham się do niej z wdzięcznością. Rozpościeram ramiona niczym osoba szykująca się do skoku z wysokości i przytulam do siebie mamę.
- Dobranoc - mówię jej do ucha i całuję jej policzek. - Zajrzę jeszcze do Sophie, pewnie czuwa, aż wrócę.
- Nie zdziwiłoby mnie to. Dobranoc, skarbie.
Wychodzę z kuchni, za sobą słysząc szuranie jej kapci. Też zmierza do sypialni. Mam nadzieję, że będzie dobrze spała tej nocy.
Przechodzę do pokoju córki, uchylam drzwi i zerkam przez szparę. Mała śpi z rączkami rozrzuconym na pościeli i z lekko otwartą buzią. Wygląda jak aniołek przeżywający we śnie jakieś ciekawe przygody. Uśmiecham się pod nosem i podchodzę do łóżka dziewczynki, by na jej czole złożyć krótki pocałunek.
- Śnij dobrze, Sophie - szepczę jej do ucha i okrywam szczelniej kołdrą.
Sześciolatka porusza się lekko, mlaszcze przez chwilę i zaczyna oddychać głębiej. Może wyczuła moją obecność, może nie. Ważne, że zrobiłam to, co każdego wieczora. Mam nadzieję, że poczuła się bezpiecznie.
Nie śnię, nie śpię pewnie też tak dobrze jak córka, po sześciu godzinach spędzonych w łóżku czuję się odrobinę zmęczona, ale mam w sobie dość siły, by tego poranka zatroszczyć się nie tylko o siebie, ale i o swoje dziecko.
Szykuję Sophie drugie śniadanie do szkoły, na to, które zje w domu pod czujnym okiem babci, składają się grzanki z serem i papryką. Dawno ich nie lubiłam, ale nie zdołałam wyjść z wprawy, więc wychodzą takie, jak mała lubi. Uśmiecham się na widok talerza pełnego smakowitości i coś mi mówi, że ten dzień może nie będzie zły.
I właśnie wtedy z dyżuru wraca Alan, a mój uśmiech gaśnie.
- Co tak pachnie? - pyta ojczym od progu. Żadnego powitania, żadnej uwagi, tylko jedzenie mu w głowie. Choć po pracy pewnie zgłodniał.
- Grzanki. Możesz się poczęstować. Sophie jest w łazience, szykuje się do szkoły. Mama jeszcze śpi, a ja wychodzę do pracy. Miłego dnia.
Mężczyzna zasiada przy stole i sięga po śniadanie.
- Ta, dzięki. A kawa jest?
Z westchnięciem podaję mu karafkę, po czym wychodzę na korytarz i chwytam za kurtkę na wieszaku. Sophie chyba mnie usłyszała, bo opuszcza łazienkę i podbiega do mnie.
- Mamo?
- Słucham, skarbie.
- A czy dzisiaj wrócisz do domu wcześniej?
Przykucam, by mieć jej twarz na wysokości oczu.
- Tak, wrócę wcześniej. - O ile Kimberly i Heath nie będą mieli nic przeciwko temu, by posprzątać i zamknąć lokal. - Kupić ci coś dobrego w drodze powrotnej?
- Tak. - Szybka odpowiedź sugeruje, że myślała nad tym, czy zadam jej to pytanie. - Minimarchewki w kubeczku.
Uśmiecham się do niej. Dobrze wiedzieć, że sama z siebie proponuje coś innego niż słodycze.
- Dobrze. A teraz leć na śniadanie, dziadek już jest w kuchni. - Całuję ją w czoło. - Bądź grzeczna w szkole i nie przeszkadzaj nauczycielce w prowadzeniu lekcji.
- Postaram się. - Na sekundy Sophie uwiesza się mojej szyi. - Kocham cię, mamo.
- Ja ciebie też, skarbie. Miłego dnia.
- Pa!
Wychodzę z domu w dość pogodny, jesienny dzień. Lekki wiatr porywa końce nieschowanej pod kurtką apaszki. W powietrzu wirują kolorowe liście. Mijam kolejne budynki, przechodzę przez kolejne ulice.
Jestem już blisko Raju, kiedy za sobą słyszę czyjeś kroki i dźwięk przepychania. Odwracam się zainteresowana tym poruszeniem, a przysłowie, że ciekawość to pierwszy krok do piekła uderza we mnie. I to dosłownie.
Zanim zdołam zarejestrować wygląd mężczyzny, który najwidoczniej chciał mnie od tyłu podejść, otrzymuję cios prosto w twarz. Jest na tyle silny, że posyła mnie na chodnik. Upadając, chyba ranię sobie dłonie. Przez skok adrenaliny i szok nie wiem przez chwilę, co się dzieje.
Mój napastnik, skrywający połowę twarzy za maską przywodzącą na myśl tę chińską przeciw smogowi, pochyla się nade mną. Jego ciemne oczy rzucają błyskawicami. Nie mam wątpliwości, że ten człowiek nosi w sobie żądzę śmierci, że chętnie zrobiłby mi krzywdę.
- Ostrzegaliśmy cię - warczy mi do ucha, a jedna z jego dłoni dociera do mojej szyi, próbuje zacisnąć na niej kościste palce. - Wiedziałaś, że mamy cię na celowniku, a mimo to spotkałaś się z tatusiem. Zapłacisz nam za to - syczy, po czym śmieje się, przywodząc mi na myśl Jacka Nickolsona w Batmanie. - Twój ojczulek już nam zapłacił.
Chcę zapytać, co ma przez to na myśli, ale nie potrafię nabrać wystarczająco dużo powietrza, by to zrobić.
- Lękaj się śmierci, dziewczynko - dodaje, zerkając nade mną na kogoś, kto chyba zwrócił na nas uwagę. - Lękaj się jej, bo jest bliżej, niż myślisz. Do zobaczenia. - Szczerzy się i puszcza biegiem, a ja wydaję z siebie cichy jęk.
Ból to bardzo ciekawe zjawisko. Nie zastanawiamy się nad nim za długo, nie rozmyślamy o nim, dopóki w jakiś sposób nas nie dotknie, porywając ze sobą dobry humor i świetne samopoczucie. Ból, który teraz odczuwam, pulsuje pod skórą na moim policzku. Zdaję sobie sprawę z jego istnienia także w okolicy ust, skupiam na nim na kilkanaście sekund, by po tym czasie przenieść swoją uwagę na osobnika, który właśnie biegnie w górę ulicy.
Jestem oszołomiona tym, co się stało. Czyli to prawda, że można zostać zaatakowanym w biały dzień, dostać od kogoś w twarz i nie doczekać się jakiejkolwiek reakcji ze strony kogokolwiek. Znieczulica panuje nawet i w moim mieście.
Spoglądam w stronę, gdzie pobiegł napastnik, staram się oddychać jak każdy normalny człowiek, ale nie potrafię - odnoszę wrażenie, jakby ktoś siedział mi na klatce piersiowej i swoim ciężarem nie tylko chciał na wieki przyszpilić mnie do chodnika, ale też udusić, bym zniknęła, umierając.
- Phoebe! - Ktoś wykrzykuje moje imię, nie rozpoznaję jednak głosu, bo nawet się nie staram. Rejestruję tylko ciężkie kroki kilku osób zbliżających się do mnie, ich dźwięk sprawia, że na nowo się kulę, jęcząc.
Ktoś mnie obejmuje zmusza do zmienienia pozycji na półsiad.
- Wszystko w porządku? - Dopiero widząc twarz, rozpoznaję właściciela głosu. Robben spogląda na mnie z troską. - Jesteś bardzo blada. Coś cię boli?
- Nie jest w porządku - syczę cicho i zrzucam z ramienia jego dłoń. - Nic, kurwa, nie jest w porządku.
- Dasz radę wstać?
Posyłam mu pełne nienawiści spojrzenie.
- Może. Idź sobie, nie potrzebuję twojej pomocy.
- Phoebe, leci ci krew z wargi, ktoś próbował cię pobić, naprawdę uważasz, że nie potrzebujesz pomo...
- WYNOŚ SIĘ! - krzyczę, czym zwracam na nas uwagę innych agentów. - Wynoś się stąd! - Spoglądam na federalnych. - Wszyscy się stąd wynoście i najlepiej nigdy nie wracajcie! - krzyczę tak, że zaczyna boleć mnie gardło. Płaczę. - Dajcie mi wszyscy święty spokój...
Nie zważając na mały tłum gapiów, który się zebrał, Matt przytula mnie do siebie i kołysze, chcąc mnie uspokoić. To jednak nie działa.
- Zostaw mnie - syczę. - Zostaw mnie i pozwól zająć się własnym życiem. - Odpycham go od siebie. - Jesteście fatalnymi agentami, nie chcę mieć z wami nic wspólnego - mówię twardo i ruszam do kawiarni.
Za moimi plecami rozlegają się jeszcze nawoływania, ale nie reaguję. W ciągu kilku minut moje życie zawisło na krawędzi, czego się nie spodziewałam. Jedyne czego chcę, to odpocząć od tego wszystkiego.
Czynię kolejne kroki po chodniku, już widzę własne okno wystawowe i wtedy mdleję, a świat oddala się, stając jedynie wymiarem, gdzie mogę żyć dalej, jeśli tylko uda mi się wrócić.
O ile ciemność nie pochłonie mnie na wieki.
Cześć ;-) Zacznę od tego, że trochę szkoda, że nie odpowiadasz na komentarze. Przez to nie wiem nawet czy czytasz i czy moje wywody mają jakiś sens. Ale postanowiłam skończyć to opowiadanie, więc jestem.
OdpowiedzUsuńNie dziwię się wściekłości Phoebe na federalnych. Tym bardziej po tej informacji o "skorumpowanych gliniarzach". Nie wie komu ufać. Zresztą ja też nie. Nawet nie wiem czy ten cały Robben jest szczery. Jeśli chodzi o tatuśka, to w moim wyobrażeniu był twardym mafiozo, który niczego się nie boi, ale po tym rozdziale zmieniłam zdanie. Wydał mi się mega wystraszony. I czyżby został zabity?
Niebawem przybędę do następnego.
Pozdrawiam!