niedziela, 10 września 2017

15 Spotkanie ze wspomnieniem




      Gdyby ktoś nakazał mi przebudzić się szybko i z łatwością po omdleniu, wyśmiałabym go jak głupca. Gdyby ktokolwiek nakazał mi wstać w ciągu kilku sekund, nazwałabym go głupcem. Gdyby ktoś twierdził, że dziwnie wyglądam, mdlejąc, powiedziałabym mu, że sam dziwnie wygląda, robiąc to samo. Nie rozumiem więc, dlaczego osobą, która właśnie się nade mną pochyla, każe mi to zrobić.
    Próbuję coś powiedzieć, ale nie potrafię. Mam opuchnięty język i czuję w ustach smak krwi. Czy powinnam z tego powodu panikować?
    - Proszę pani, może pani wstać? - Obraz przed oczami jest zamglony, nie widzę wyraźnie rozmówcy. - Da pani radę?
    Dlaczego w ogóle miałabym wstawać? Tak jest mi dobrze.
    Chcę coś powiedzieć, ale język stoi mi kółkiem w buzi. Nie umiem się też ruszyć. Czy takie powinny być następstwa jednego uderzenia w twarz przez wzburzonego mężczyznę? Nie wydaje mi się.
    Osoba nade mną chyba widzi, że coś jest nie tak, bo prostuje się i zerka na kogoś, kogo ja nie widzę ze swojego miejsca położenia.
    - Szybko, dajcie tu nosze! - wykrzykuje, unieruchamiając mi w tym samym czasie szyję w kołnierzu. Jęczę cicho i ponownie widzę przed oczami ciemność. Nieznajoma dostrzega to. - Pośpieszcie się, ona znowu odlatuje!
    Nie wydaje mi się, bym była samolot, który jest w stanie odlecieć, ani ptakiem szybującym pod chmurami, często niewidoczny dla ludzkich oczu. Nie zastanawiam się jednak nad tym za długo, pozwalając ciemnemu płaszczowi otulić mnie całą w swojej ciepłej nicości.
    Znowu tracę przytomność.
    Kiedy kolejny raz otwieram oczy, muszę kilkukrotnie zamrugać, zanim uda im się przyzwyczaić do panującej w pomieszczeniu jasności. Zbyt mocne światło mnie drażni, po sekundach patrzenia znowu uciekam w ciemność, nie zatapiamy się w niej jednak. Oddycham i staram się nie odlecieć, za to nasłuchuję. Dźwięk maszyny wwierca się do głowy jak natarczywy insekt, który za nic ma przeszkodę w postaci szyby okna. Mój oddech, dość płytki i chrapliwy, jakbym właśnie wypaliła na raz paczkę papierosów. To wszystko, co do mnie dociera.
    Nie wyczuwam w pomieszczeniu obecności innych osób. Nikt inny tu nie leży, mnie nikt nie odwiedza. Czuję na piersi ciężar samotności. Na dość wątłej i drobnej piersi, swoją drogą.
    Coś mi tu mocno nie gra.
    Próbuję poruszać kończynami, wydają się krótsze, niż zapamiętałam.
    O co tu chodzi?
    Dopada mnie panika i chwyta za gardło. W tej samej chwili ktoś wchodzi do pokoju, a ja otwieram ponownie oczy, by wiedzieć, kto to taki.
    Nie rozpoznaję tej kobiety, za to ona mnie chyba tak, bo uśmiecha się radośnie. Ma na sobie fartuch pielęgniarki, ciemne włosy związane ma w warkocz. Mimo odległości potrafię powiedzieć, że ma ładne malinowe usta. Za to jej zielone oczy mnie niepokoją.
    Podchodzi do mojego łóżka i sprawdza kroplówkę.
    - Jak się czujesz, Phoebe? - pyta, zerkając na mnie przelotnie. Nie przypominam sobie, bym się jej przedstawiła. Nie pamiętam, bym wcześniej w ogóle miała do czynienia z tą osobą. - Długi spałaś, moje dziecko.
    Nie lubię, jak ktoś niewiele starszy ode mnie nazywa mnie dzieckiem. Rozumiem, że może robić to z ciepłem i czułością, ale strasznie mnie to drażni.
    - Gdzie mama? - pytam cicho strasznie piskliwym głosem. Czyżby kołnierz na szyi tak na mnie podziałał? Nie wiem, ale tak podejrzewam.
    - Wyszła po kawę, za chwilę wróci.
    Spoglądam w stronę drzwi, za nimi przez szybę umieszczoną na ich górze dostrzegam nową postać. Tym razem jest to mężczyzna. Dość znajomy. Patrzy na mnie przez chwilę, a mnie przechodzi przez myśl, że mamy podobne twarze.
    Kobieta widzi, że patrzę gdzieś indziej, podąża za moim wzrokiem i także dostrzega mężczyznę.
    - To ktoś z twojej rodziny, Phoebe?
    Zanim zdążę nad tym pomyśleć, odpowiadam, a piskliwy głosik staje się również drżący.
    - Tak.
    - Chcesz, bym go zaprosiła do środka?
    - Poproszę.
    Zanim skinie głowę mężczyźnie na zgodę, zerka na mnie i dostrzega, że próbuję zmienić pozycję na półsiad. Pielęgniarka - nie mam większych wątpliwości, że nią jest, skoro nosi to ubranie i zachowuje się, jak się zachowuje, będąc w moim pokoju - pomaga mi, wspólnie dajemy radę.
    Wtedy widzę swoje ręce.
     Ręce dziecka.
    Zaczynam krzyczeć.
    I wtedy budzę się naprawdę.
    Światło daje mocno po oczach, które mrużę. Jęczę z durną świadomością przeżywania deja vú. Do tego ruszam rękami, unoszę je, by przekonać się, że są moje, ponad dwudziestoletnie i z małą blizną przy lewym kciuku. Oddycham z ulgą, gdy takimi się okazują.
    Próbuję się podnieść, używając własnej siły, jakoś daję sobie radę, choć przy tym odrobinę kręci mi się w głowie. Nie podejrzewałabym, że jeden cios w twarz aż tak na mnie wpłynie. Z nowego położenia spokojnie mogę zapoznać się z otoczeniem.              Jestem w pokoju samą, choć widzę na przeciwległym łóżku rozkopaną pościel. Czyli moja towarzyszka szpitalnej niedoli musiała sobie pójść, może nawet na jakieś badania. Nie mam wątpliwości, że jestem w szpitalu - jest tu zbyt podobnie do pokoju z mojego snu. Lub też bardziej wspomnienia. Dokładnie wiem, kiedy ta wyśniona scena miała miejsce. Nie chcę jednak tego rozpamiętywać, to może mnie zaboleć. Wystarczy mi ból świadomości, że nie zdołałam dotrzeć do pracy, sprawdzić odbiorców i ustalić z pracownikami, że dzisiaj wychodzę wcześniej do domu. Cholera, znowu zawiodę Sophie, nie przychodząc do domu tak, jak jej to obiecałam. Pytanie, czy w ogóle wrócę dzisiaj do domu.
    Mała umywalka umiejscowiona przy białych drzwiach kusi mnie, bym do niej podeszła i umyła ręce, które wydają mi się bardzo brudne. Nie staram się jednak ruszyć - półsiad wykończył mnie, prawie całkowicie pozbawił sił. Poza tym do końca nie wyczuwam, co mnie boli, która kończyna mogła ucierpieć w nieprzyjemnym spotkaniu z chodnikiem. Nadal natomiast czuję uderzenie na policzku. Unoszę dłoń, by go dotknąć, i napotykam plaster.
    Wzdycham cicho i ciężko. Nie jestem dzieckiem, żeby trzeba mi było zaklejać nawet zwykły siniak. Choć po tym nagłym  skoku w czasie podczas zemdlenia nie czuje się niczego do końca pewna.
    Moje małe rozmyślenia na temat własnego istnienia w jakimkolwiek wymiarze przerywa nagłe uchylenie drzwi. Spoglądam w ich kierunku i trafiam wzrokiem na postać niewiele starszej ode mnie dziewczyny w pastelowo-różowej i długiej do podłogi koszuli nocnej. Ma długie włosy w mysim kolorze i zalęknione spojrzenie. Z twarzy przypomina mi pielęgniarkę z mojego wspomnienia, ale to może być jedynie wymyśl mojej zmęczonej wyobraźni.
    - Dzień dobry. - Skłania lekko głowę podczas powitania. - Mam nadzieję, że pani nie obudziłam?
    - Nie, już nie spałam. - O ile w ogóle spałam od chwili przyjazdu do szpitala. - Dzień dobry. - Obrzucam nieznajomą jeszcze jednym spojrzeniem, po czym na nowo się kładę.
    Światło działa mi na nerwy, nie znajduję jednak w sobie tyle siły, by zsunąć się z łóżka do wyłącznika i je zgasić. Poza tym, jak zauważam, jestem podpięta do kroplówki. Chodzenie ze stojakiem na nią raczej zbytnio mi nie pomoże, a wykorzysta dodatkowe siły, w końcu leciutki jak piórko nie jest.
    Wydawało mi się, że zmiana przeze mnie pozycji da jasno do zrozumienia sąsiadce, że jestem zachłanna na nowe interakcje, więc wszelkie rozmowy może sobie darować. Jak się okazuje, nie jest aż tak domyślna, jak zakładałam. Ostatnimi czasy bardzo mylę się ci do łudzi.
    - Jestem Irma Blakflow - przedstawią się kobietą, podchodząc do mojego łóżka z wyciągniętą przed sobą ręką. - Miło mi poznać, ale dopiero teraz, bo jak przyjechałaś, to akurat wychodziłam na dość długie, nudne i bolesne badania - krzywi się lekko, gdy i tym mówi.
    Delikatnie ujmuję jej dłoń i ściskam nie za mocno.
     - Phoebe Rosenberg, mnie też miło poznać, choć w takich okolicznościach.
    Irma uśmiecha się, jakbym właśnie powiedziała coś naprawdę zabawnego. A tak nie jest, to tylko odrobina czarnego humoru przeze mnie przemawia, zresztą jak zawsze, kiedy czuję się niepewnie.
     - Właściwie to wiem, jak się nazywasz i co ci dolega. - Dostrzega moją uniesioną brwią i zdziwioną minę, bo tłumaczy: - Czytałam twoja kartę. - Wskazuje palcem na coś przy moim łóżku, czego nie widzę. Chwyta za to coś, co okazuje się być białą tabliczkę i podaje mu ją. - Dziwiłam się, że tu jesteś, znaczy się w zwykłym pokoju, kiedy poza omdleniem i lekkim niedożywieniem nic ci nie dolega, ale ten gość, który z tobą przyjechał, kazał lekarzowi dać cię do normalnej sali. Wyglądał przy tym tak, jakby się bał, że ktoś wpadnie na salę segregacji, oderwie cię od kroplówki i zrobi krzywdę. Dziwny facet, tak myślę, wiesz?
    Gdybym jej powiedziała, że tak mogło by być, że ktoś mógłby być zdolny, by się tu dostać i mnie skrzywdzić, mogłaby mi nie uwierzyć. W końcu nie codziennie spotyka się kogoś, komu posłańcy mafii dyszą prosto w kark. Lepiej chyba o tym nie wiedzieć, to zapewni udawane poczucie bezpieczeństwa.
     - Wiem, że jest dziwny - odpowiadam, krzywiąc się lekko, kiedy kolejny raz zmieniam pozycję. Dobrze wiem, że mówi o Robbenie, pamiętam, że dość szybko znalazł się przy mnie, kiedy oberwalam w twarz od nieznajomego mężczyzny.
     - Ale przy tym jest dość przystojny - zagaja nadal.
     - Nie zauważyłam - odpowiadam sucho na te uwagę. Jak dla mnie Matt wygląda jak każdy normalny facet. Chyba jeszcze po prostu nie dojrzałam do tego, by patrzeć na jakiegokolwiek mężczyznę jak na potencjalnego partnera.
    Widzę, że Irma chce coś powiedzieć, przygotowuje się już na to - przez te minuty, jak się znamy, zauważyłam, że to ciekawska osoba, co nie bardzo mi odpowiada - ale nie jest jej to dane, bo właśnie do sali wchodzi lekarz. A przynajmniej tak sądzę po białym fartuchy i identyfikatorze przypiętym do jego kieszeni.
    Mężczyzna przygląda mi się uważnie, podchodząc do mojego łóżka. Odwzajemniam spojrzenie, wpatruje się w małe oczka o ciemnych - jak mniemam - oczach i czuję nagły niepokój. Wystarczajaco dużo czasu spędziłam z dala od tego uczucia, teraz może mnie dopadać z większą siłą.
     - Dzień dobry, doktor Evan McMilan. - Nie uśmiecha się, dodatkowo bije z niego jakaś mroczna aura. Coś mi mówi, że szybko go nie lubię. - Jak się pani czuje?
     - Dzień dobry, w miarę dobrze. - Siadanie tym razem przychodzi mi przez bólu. - Kiedy będę mogła stąd wyjść?
    Nie mam wątpliwości, że nie będą mnie tu trzymać w nieskończoność, przecież to była tylko mała napaść. Poza tym muszę pewnie złożyć zeznania Carlsonowi, a przy okazji może mi się oberwać za brak ostrożności, w końcu Peter lubi się nade mną słownie pastwić.
    Doktor nadal bacznie mi się przygląda. Panująca w sali cisza odrobinę mnie przytłacza. Zerkam na Irmę, ta usiadła na swoim łóżku i uporczywie wygląda przez okno, starając się ukryć, jak bardzo ciekawa jest tego, co lekarz na do powiedzenia.
     - Panie doktorze? - Próbuję przywołać go do porządku, w końcu po coś tu przyszedł, prawda? - Odpowie mi pan?
    Wraca myślami do tej sali i do mnie. Dociera do niego, o co pytałam. Odchrząkuje.
     - Dzisiaj pani nie wyjdzie, panno Rosenberg. Z powodu lekkiego niedożywienia podpięliśmy panią do kroplówki, kiedy otrzyma pani dwie, przyniosę pani wypis. - Zanim się zorientuję, doktor pozbawia mnie białej tabliczki, którą prawie wyrywa mi z dłoni. Zapomniałam, że ją nadal trzymam, więc kiedy jej nie mam, odnoszę wrażenie, że czegoś mi brakuje. - Jak się pani czuje? Nie ma pani mdłości ani zawrotów głowy?
    Zastanawiam się przez chwilę. Owszem, kiedy zmieniałam pozycję, delikatnie mnie zamroczyło, ale jest już znacznie lepiej. Właściwie to mogłabym już stąd wyjść.
     - Nic mi nie jest, naprawdę.
    Uwierzenie mi przychodzi mu z lekkim trudem, ale o nic więcej nie dopytuje, więc raczej daje wiary moim słowom.
     - Rozumiem. Kiedy panią przywieziono, zrobiliśmy badanie krwi. Ma pani bardzo niski poziom hemoglobiny, stąd nasze podejrzenie anemii. Dodatkowo wygląda  pani na zbyt szczupłą, sądząc po widoczności żeber pod skórą. -  Mój  Boże, a po co im bylo  i patrzenie na mój brzuch? Nie wydaje mi się, by jego oglądanie było częścią jakiegoś ważnego badania. McMilan odkłada tabliczkę na jej miejsce i znowu świdruje mnie wzrokiem. - Proszę  powiedzieć, kiedy ostatni raz jadła pani normalny, zbilansowany posiłek?
    Muszę zastanowić się przez chwilę nad odpowiedzią. I sięgnąć też pamięcią kilka dni wstecz. Jeśli chodzi o prawdziwy posiłek, z porcją skrobi, mięsa i warzyw, to ostatni raz była chyba przed tygodniem. Do pracy nie robiłam sobie drugich śniadań, w niej nie jadłam za wiele, a jak wracałam, robiłam kanapki lub odgrzewałam samo mięso. Jakoś przy ostatnim trybie i stresie jedzenie nie było dla mnie czymś priorytetowym. A chyba powinno, skoro to podstawowa potrzeba każdego człowieka.
     - W poprzedni poniedziałek - oznajmiam zgodnie z prawdą. - Ostatnio jakoś nie było okazji zjeść czegoś porządnego.
    To dziwne. Jestem dorosła, a tłumaczę się przed McMilanem, jakbym była przylapaną na paleniu nastolatką. Chyba nie lubię, kiedy szykuje się krytyka w moją stronę. A tak to wygląda, jak patrzę na doktora.
    Ten mnie jednak zaskakuje.
     - Rozumiem - na dowód przytakuje głową. - W pani sytuacji nie jest to niczym zaskakującym. Ale proszę wrócić do poprzedniej diety jak najszybciej, inaczej będzie musiała pani brać wiele suplementów, by wspomóc swoje ciało. Podejrzewam, że odpowiednie służby szybko pomogą pani w powrocie do dawnego życia - mówi to odniechcenia, ale jakoś nie poprawia mi humoru.
     Właściwie dziwię się, że może coś o mnie wiedzieć. Wątpię, by Robben od wejścia do szpitala głosik wszem i wobec, że jest agentem federalnym. Skąd więc i ile wie McMilan.
    Spoglądam na niego i przechodzi mnie dreszcze. Dostrzegam w jego oczach coś, co każe mi podejrzewać, że nie jest tak dobrą osobą, jak się może wydawać.
      Chyba ostatnio za bardzo skupiam się na tym, co mi się tylko wydaje. Powinnam przestać, inaczej zakrzywię swoje spostrzeganie rzeczywistości.
     - Tak zrobię, dziękuję.
    Doktor przygląda mi się jeszcze przez chwilę, po czym wychodzi bez słowa.
    Nie zdawałam sobie sprawę z tego, że wstrzymuję powietrze, dopóki gwałtownie nie wypuszczam go z płuc.
    Po drugiej stronie sali rozlega się dźwięk naciąganego metalu. To Irma właśnie zsunęła się ze swojego łóżka z zamiarem podejścia do mojego. Wzdycham w duchu. Nie było jestem chętna na pogawędkę z tą kobietą. Czy jest coś, co powstrzyma ją przed zadaniem mi pytań?
     - Fiu, fiu, fiu - prawie gwiżdże. - Co to nasz kochany i mega przystojny pan doktor miał na myśli? - Jej spojrzenie lśni z podekscytowania. - Znacie się? Dlatego był taki tajemniczy?
    Naprawdę nie mam ochoty na rozmowę. Niebiosa chyba dostrzegają moją minę i wysyłają ku mnie zbawienie. A przynajmniej tak tłumaczę sobie pukanie do drzwi.
     - Proszę! - krzyczy Irma i śmieje się, jakby ta sytuacja naprawdę była śmieszna. No cóż, w moim mniemaniu taka nie jest, ale chyba nie mam nic do gadania.
   Blackflow nie odrywa spojrzenia od drzwi, prawie traci szczękę - mogę sobie wyobrazić to, jak ląduje na jasnym linoleum - kiedy do sali wchodzi Matt. Ponownie wzdycham, tym razem tobie to głośno ibz całkowita premedytacją. Skoro agent tu jest, to znaczy jedno - pierwsze przesłuchanie w sprawie napaści i pobicia pora zacząć.
     - Dzień dobry - wita się śpiewnie Irma, a ja mam ochotę nią potrząsnąć. Właściwie jej nie znam, ale jeżeli tak reaguje na każdego mężczyznę, który pojawia się w zasięgu jej wzroku, to chyba potrzebuję jakiegoś specjalistycznego leczenia. - Pan także do Phoebe, jak mniemam?
    Matt marszczy czoło, ale nie odpowiada jej zamiast tego zbliża się do mnie, nie odrywając spojrzenia od mojej twarzy.
     - Dzień dobry. Jak się czujesz?
     Unosi dłoń, jakby chciał dotknąć mojego policzka, odsuwam się, zanim to zrobi. Dezerteruje.
     - Dzień dobry. W porządku, to tylko jedno mocne uderzenie i anemia, nic wielkiego.
     - Twoja mama twierdzi inaczej, już zaczęła suszyć mi o to głowę
     Patrzę na agenta szeroko otwartymi oczami.
      - Moja mama jest tutaj?
     - Tak i bardzo chcę cię zobaczyć. Razem z Sophie, oczywiście.
    Gdybym stała, właśnie ugięłyby się pode mną kolana. Miałam dzisiaj wrócić wcześniej do domu, nie narażać się losowi, zamiast tego wylądowałam w szpitalu, gdzie to odwiedza mnie moja mała córka. Pośmiałeś się już ze mnie, losie? Wystarczy tych twoich paskudnych gierek.
     - Czy w związku z tym mogę szybko z tobą porozmawiać? Na osobności?
   Druga część pytania zadaje odrobinę głośniej, by Blackflow go usłyszała. Zerkam w jej stronę i napotykam kolejne cielęce spojrzenie utknięte w federalnym. Na pewno nie porozmawiam z Mattem, kiedy ona będzie w pobliżu, zbyt wiele oboje mamy do stracenia.
     - Irma? - Słysząc swoje imię, przenosi wzrok i uwagę na mnie. - Mogłabyś nam dać parę minut sam na sam?
    Tak ujęta prośba o chwilę spokoju sprawia, że oczy kobiety lśnią jeszcze bardziej. Nie chcę wiedzieć, co nasunęło jej się na myśl przez to sam na sam. Tak jest chyba lepiej.
     - Oczywiście, gołąbeczki, już wam nie przeszkadzam!
    Wychodzi, zaśmiewając się przerażająco. Wzdycham.
     - Nie było innej sali, w której moglibyście mnie umieścić? Z jakimś normalniejszym sąsiadem?
     Robben spogląda w ślad za moją towarzyszką i również wzdycha.
     - Niestety nie. Wybacz. - Błękitne oczy skupiają się na mnie. - Możesz mi powiedzieć, co si wydarzyło? Wiesz może, kim był ten mężczyzna, który cię zaatakował?
     Wracam pamięcią do wydarzeń z tego ranka i jedyne, na co mnie stać, to pokręcenie głową.
     - Nie mam pojęcia, kto to był, ale chyba mnie znał. Poza tym, że mnie uderzył, groził mi. Powiedział, że jestem w niebezpieczeństwie, ja i moja rodzina. - Mrugamy szybciej, by pozbyć się spod powiek głupich łez, które z niewiadomego powodu zaczęły do nich napływać. - Poza tym mówił coś o moim ojcu… Że jego już skrzywdzili...
     - Twoim ojcu? - Matt unosi jedną z brwi. Jestem ciekawa, czy tego też ich uczą w tym całym Quantico. - Ale przecież z panem Alanem Rosenbergiem wszystko w porządku, właśnie jest tu na dyżurze.
     No tak, szpital Alana to ten najbliższy mojemu lokalowi. Ciekawe, czy mój napastnik o tym wiedział, dlatego zaatakował w pobliżu Raju.
    Skoro Robben jest zdziwiony, może nie wie nic o Walterze? Ale to by również oznaczało, że FBI naprawdę ma problemy z poznaniem i gromadzeniem informacji o moim życiu. A tak być raczej nie powinno.
     - Mój ojciec… - To nie precyzyjne, dlatego odchrząkuje i zaczynam jeszcze raz. - Mój biologiczny ojciec nazywa się Walter Miller i… jest zabójcą ostatniego mafijnego bossa. - Coś ściska mibgardlo, kiedy dzielę się tymi wiadomościami. - Dowiedziałam się o tym wczoraj wieczorem, kiedy przyszedł do Raju z niezapowiedzianą wizytą.
    Matt jest zaskoczony i zszokowany, czego nie daje rady ukryć pod udawanym spokojem i powagą. Czyli naprawdę nic nie wiedział, nie zdołał do tego dotrzeć. Albo mamy fatalnych federalnych, albo ktoś skutecznie uniemożliwia im dojście do pewnych faktów. Ciekawe tylko kto i dlaczego.
     - Ojciec uprzedzał mnie już wcześniej, że coś mi grozi, napisał nawet list…
     - O którym nic nie powiedziałaś - zauważa agent, na co lekko się rumienie zawstydzona. Czerwień pokrywa moje policzki jedynie przez moment. To agenci nie są dość dociekliwi ani uparci, by porządnie węszyć, nie należy na mnie zrzucać całej odpowiedzialności za tę sytuację.
     - Może miałam swoje powody, by o tym nie mówić - wyrzucam z siebie cicho, ale na tyle dosłyszał nie, by Matt się skrzywił.
     - Być może - przytakuje. - Czyli nie znasz tego człowieka? Ok. A wiesz może za to, dlaczego cię zaatakował?
     - Pewnie dlatego, że jestem córka tego, kogo jestem. - Wzruszam ramionami. - Sam musisz przyznać, że mam wspaniałe drzewo genealogiczne do przedstawienia.
    Nie odpowiada na tę nasączoną sarkazmem opinię, w tej chwili prowadzi przesłuchanie, wszelkie wnioski i teorie wyciągnie, kiedy ze mną skończy. W taki czy inny sposób.
     - Ściągnęliśmy już nagrania z monitoringu z Raju i sklepu naprzeciwko, obie kamery mają wystarczająco dobry zasięg, by wyłowił twarz napastnika.
     - Który miał na głowie czapkę z daszkiem i okulary przeciwsłoneczne - dodaję z przekąsem, za co zostaje zgromiona wzrokiem. - Przepraszam.
    Stojący do tej pory agent przysiada na krześle ustawionym obok mojego łóżka, ma teraz oczy dokładnie na tej samej wysokości co ja. W ich błękicie dostrzegam kryjące się zmęczenie i zniechęcenie. Przez tydzień, jaki minął od zabójstwa Johna Kudrycka, śledztwo nie ruszyło za bardzo do przodu. Jedyną podejrzaną osobą byłam ja, teraz, kiedy mnie zaatakowano i nowe rzeczy wyszły na jaw, agenci wracają do punktu wyjścia. To musi być bardzo frustrujące.
     - Będę cię prosił, abyś jutro po południu, jak tylko cię stąd wypuszczą, wpadła do siedziby. Muszę spisać zeznania na papierze, do tego czasu może przypomnisz sobie jakieś szczegóły.
     - Jasne, rozumiem. Dziękuję za sprowadzenie mnie tutaj.
    Robben wstaję, zerka na mnie przelotnie.
     - Nie ma sprawy. Choć zasługa w tym moją niewielka. Nie wiedziałam, gdzie jesteś, ktoś dał nam cynk, że właśnie grozi ci niebezpieczeństwo. To temu komuś powinnaś podziękować. Do zobaczenia, Phoebe.
    Nie czekając na moje słowa pożegnania, wychodzi z sali. Tak samo piętnaście lat temu z mojego szpitalnego pokoju, gdzie przebywałam po operacji wycięcia trzeciego migdała, wyszedł Walter. Patrzę na drzwi, a serce tłucze mi się w piersi jak oszalałe, w głowie natomiast kłębią tysiące myśli.
     Ponownie nie wiem, co się dzieje w moim życiu, nie umiem tego sklasyfikować jako dobre lub złe, czuję za to niepokój, który przysiada na moich ramionach i swoim ciężarem przygniata do podłoża.
    Nie jestem pewna, co przyniesie mi kolejny dzień, kolejna godzina czy minuta. Wiem natomiast, że mam tego dość i chce się wyrwać ze świata, który mnie otacza. Tylko czy jest ktoś, kto może mi w tym pomóc?

1 komentarz:

  1. Nie bardzo rozumiałam, czemu Phoebe zemdlała, ale diagnoza z prawdopodobną anemią mnie przekonuje. Nie dość, że ktoś czyha na jej zycie, to jeszcze dopadła ją choroba. Ma dziewczyna pecha. CHociaż w sumie to drugie, to na jej własne życzenie. Ciekawa jestem jaką rolę w opowiadaniu szykujesz dla tego lekarza. Pewnie nie bez powodu Phoebe zwróciła na niego uwagę. Czyżby też by w to wszystko zamieszany?
    Lecę dalej ;)

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własną odpowiedzialność!