wtorek, 10 października 2017

16 Spotkanie ze zdrajcą

Z dedykacją dla SadisticWriter.
Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! <3



     Jak mogłam się tego spodziewać, pobyt w szpitalu nie należał do najprzyjemniejszych. Pielęgniarki rzucały mi spojrzenia raczej ciekawskie niż zmartwione, Irma nadawała mi o swoim życiu jak katarynka, a wizja nieuniknionego przesłuchania przez Petera nie napawała zbyt optymistycznie. Do tego odwiedziła mnie Sophie. Jak obecność rodziców mogłam znieść, bo oboje mieli już do czynienia ze szpitalami - Alan prawie że na codzień - tak widok córki w tym pokoju przyprawił mnie o ciarki i cholerne wyrzuty sumienia. Nie powinna widzieć mnie w tej bezwyrazowej piżamie, podpiętej do kroplówki, bladej. Kto chciałby widzieć tak swoją mamę, będąc dzieckiem? Chyba niewielu ludzi odpowiedziałoby na to pytanie tak.
Sophie trzymała się dzielnie, choć widziałam po niej, że jest bliska płaczu. Po raz kolejny nie udało mi się dotrzymać obietnicy, nie wróciłam do domu wcześniej, zamiast tego trafiłam do szpitala. Dziewczynka nie miała pojęcia o tym, co się dzieje, skutecznie wraz z rodzicami ukrywałam przed nią wszelkie informacje, byle tylko za bardzo jej nie narażać, teraz mogło się to obrócić przeciwko nam.
    Nie siedziały razem z mamą za długo, doktor McMilan wyprosił je na kilkadziesiąt minut przed końcem godzin odwiedzin, tłumacząc się potrzebą wykonania jeszcze jednego badania. Co za lipna wymówka. Mimo to go posłuchały i szybko się pożegnały. Obiecałam córce, że nadrobimy to popołudnie, kiedy będę na zwolnieniu lekarskim - doktor zapowiedział, że przez kilka dni będę musiała zamknąć się w domu, jakby tak mi miało nic nie grozić - mama zaś przyrzekła sprawdzić, jak się mają sprawy w kawiarni. Choć zapewniała mnie, że Heath i Kimberly dają sobie radę, bo to w końcu wspaniali pracownicy. Chyba powinna pomyśleć o jakieś premii dla nich przy nadchodzącej wypłacie, przez ostatni tydzień nie mieli lekko ze mną i moimi problemami.
    Kiedy wyszły, Evan zajął jedno z krzeseł i przypatrywał mi się, a ja znowu odniosłam wrażenie, że coś o mnie wie. Coś, co do tej pory zarezerwowane było tylko dla wiadomości agentów federalnych. Nic jednak nie mówił, pewnie dlatego, że Irma cały czas nastawiała ucha, by jak najwięcej wyłapać. Jak lekarz denerwował mnie swoim tajemniczym zachowaniem, tak ta kobieta solidnie działała na nerwy swoim wścibstwem i wręcz chorą ciekawością. Ich towarzystwo sprawiało, że jak najszybciej chciałam opuścić szpital. Byłam nawet skłonna wypisać się na własne żądanie gdyby nie to, że jakiś agent mnie obserwował.
    Badanie, które wyprosiło z pokoju mamę i Sophie, okazało się tak właściwe kazaniem McMilana na temat zdrowego odżywiania. Uniosłam brwi, kiedy pouczał mnie, co powinnam jeść, jak stąd wyjdę. A sam przecież dał po sobie poznać, co jest wynikiem braku u mnie zbilansowanej diety. Coś też kręcił na moje pytanie, dlaczego chce mnie edukować w zakresie dietetyki. Twierdził, że mówi o tym każdemu swojemu pacjentowi, moja sąsiadka zaprzeczyła temu głośnym: Nieprawda!, które wyrwało jej się z ust, zanim się spostrzegła. Doktor zgromił ją wzrokiem, po czym wrócił do tyrady. Kiedy po godzinie wreszcie nas opuścił, bo zbliżała się godzina kolejnego obchodu, głośno jęknęłam, na co Blackflow tylko się zaśmiała.
    - Nie przejmuj się, on ponoć tak zawsze, bo żona w domu w kółko mu nadaje o tych węglowodanach i białkach, padło mu na głowę i sam rozpowiada te bzdety. Chyba czegoś mu w życiu brakuje.
    Nie odpowiedziałam, zamiast tego przewróciłam się na bok i przymknęłam oczy. Przez tę całą zdrowotną gadkę zrobiłam się głodna, postanowiłam w takiej pozie zaczekać, aż ktoś przyniesie mi talerz z niejadalnym czymś, jak to czasami w szpitalach bywa, na kolację.
    Czuję się dziwnie, kiedy wydostaję się ze stanu sennej świadomości. W pokoju jest ciemno, nie pali się żadne światło, które kilkanaście godzin temu mnie odstraszało. Dławiąc się nagle powietrzem, zmieniam pozycję na siad i staram się zorientować w przestrzeni. Białe prześcieradło na łóżku Irmy jest skołtunione, jej samej na nim nie ma. Staram się oddychać spokojnie podczas przeczesywania wzrokiem pokoju, prawie mdleję, kiedy dostrzegam kogoś tuż przy maszynie monitorującej moje funkcje życiowe.
    Przez chwilę mam ochotę krzyczeć, dość szybko rozpoznaję jednak tę osobę i jestem w lekkim szoku, że ją tu widzę.
- Co ty tu robisz, Alan? - pytam, z powrotem opadając na poduszki. - Z tego, co wiem, to nie jesteśmy na twoim oddziale.
- Co nie jest problemem, kiedy chce się tylko odwiedzić pasierbicę leżąca w szpitalnej sali po próbie pobicia - odpowiada dość chłodno, nie zaszczycając mnie choć krótkim spojrzeniem.
     Coś mi tu nie pasuje, nie umiem jednak uchwycić w dłonie tego przeczucia, by mu się dłużej przypatrzeć. Na wszelki wypadek też zachowań dystans, może to tylko irracjonalne i infantylne, upośledzone przez szok wrażenie.
- Ale raczej nie odwiedza się kogoś po ciemku. - Zerkam w stronę drzwi i marszczę czoło. Przez szybkę i spod drzwi wydobywa się światło. Moja maszyna działa, czyli nie ma żadnej awarii prądu. Dlaczego więc w pokoju panuje mrok? Dlaczego mam wrażenie - kolejne - że to nie jest przypadek, a czyjeś celowe działanie? Przełykam ślinę. - Co cię tu sprowadza? Powiedz prawdę.
    Prawie wybucha śmiechem, zamiast tego do moich uszu dochodzi tylko parsknięcie, od którego przechodzi mnie dreszcz.
- Prawdę? A czymże ona jest, jak nie tylko subiektywnym wrażeniem odczuwania rzeczywistości? - Musiał coś nacisnąć, bo taki dźwięk dociera do moich uszu. - Przyszedłem, by w końcu popchnąć naprzód to, co powinno już chylić się ku końcowi. Gdyby tylko Walter nie był takim pieprzonym świetoszkiem...
- O czym ty mówisz? - Czuję, jak zaczyna mi się robić słabo. On coś wie lub ukrywa. Dlaczego odnoszę wrażenie, że jest antagonistą w mojej historii? Z trudem udaje mi się przełknąć ślinę. - Co tata ma z tym wspólnego?
Rzuca mi pełne zawiści spojrzenie, nadal majstrując coś przy kroplówce.
- O proszę, teraz to tata? - Prycha. - A gdzie wdzięczność dla mnie? W końcu to ja od ponad dwudziestu lat cię żywię, a jesteś tylko głupim bękartem mojej równie niemądrej żony.    
    Czuję się, jakby ktoś właśnie okładał mnie obuchem, starając się przy tym zadać mi jak największy ból. Niewidzialna ręka lęku ściska mi gardło.
- Co mu zrobiłeś? - pytam słabym głosem, kiedy ten skupia swoją uwagę na czymś innym niż ja. - Skąd go w ogóle znasz?
- Jak miałbym go nie znać, skoro razem dorastaliśmy? - Teraz śmieje się już jawnie i w tak przerażający sposób, że cała się trzęsę. - Obaj byliśmy niezłymi łobuziaka mi, ale to jakoś Walterowi wszystko uchodziło na sucho. Aniołek pierdolony - wyrzuca z siebie, a ja czuję, jak wbija mi coś w ramię. Syczę. - Jesteś do niego bardzo podobna, wiesz? - Przecież jestem jego córką, coś mi w genach musiał przekazać. - Ach, powinienem raczej powiedzieć BYŁAŚ - zaznacza dobitnie, a mnie zastyga krew w żyłach. - Skończył tak, jak żył. Marnie.
- Co mu zrobiłeś?! - krzyczę, starając się wyrwać ramię z jego uścisku, co nic nie daje, zamiast tego mięśnie zaczynają odmawiać posłuszeństwa. - Co mu zrobiłeś, ty padalcu!
    Nie pamiętam, bym kiedykolwiek moja relacja z Alanem podchodziła pod miano przyjacielskiej, raczej walczyliśmy ze sobą, teraz łatwiej mi zrozumieć, dlaczego się nie dogadywaliśmy i dlaczego Alan zawsze miał do mnie pretensje. A przynajmniej tak mi się wydaje.
- Ja? Nic mu nie zrobiłem - śmieje się przy tym jeszcze raz - za to jego wrogowie musieli mieć wielki ubaw podczas wyrywania mu paznokci i krojenia na kawałeczki.
    Moje serce zapomina, jak bić, kurczyć się i rozkurczać. Przed oczami pojawiają się straszne obrazy, a z gardła wydobywa się krzyk.
- NIE!
  Nadal z nim walczę, choć mam mniej siły. Za kolejną próbę wyrwania się otrzymuję drugie tego dnia uderzenie w twarz. Jest tak mocne, że aż szumi mi w uszach. Opadam bezwładnie na poduszkę.
- Kurwa, nie mogłabyś być normalna? Sprawiasz same problemy. Najpierw bunt, potem ta pieprzona ciąża z tym pedałkiem, a na koniec ta pierdolona kawiarnia. Wiesz, jak potwornie trudno jest udawać troskliwego ojczyma przed kimś, kogo ma się jedynie ochotę ukatrupić? - Przed oczami powoli zaczyna mi się robić ciemno. - Ale musiałem się trzymać. Choć ostatnio odpuściłem sobie pilnowanie wszystkiego, wiesz? To dlatego twój tatuś mógł wrzucić list dla ciebie do naszej skrzynki i przyjść do ciebie do pracy. Cóż ze mnie za wspaniały samarytanin, pozwoliłem mu się pożegnać z jedynym dzieckiem, powinienem dostać za to jakiś medal czy coś.
- Ty zdrajco - tylko tyle jestem w stanie wypowiedzieć, zanim języki i krtań odmówią mi  posłuszeństwa.
- Co tak ostro? - Alan pochyla się nade mną i uśmiecha kpiąco. - Czy nie byłem dobrym opiekunem i dziadkiem, Phoebe? Gdzie znajdziesz kogoś takiego jak ja?
    Pewnie w piekle, przechodzi mi przez myśl. Szlochanie, kiedy mężczyzna głaszcze mnie po policzku, by następnie mocno go uszczypnąć.
- Żegnaj, córko mordercy. Raczej nie wrócisz już do swojego poprzedniego życia, więc powspominaj sobie, co było w nim pięknego, może zaśniesz z czymś pięknym w głowie.
    Śmieje się, po czym wychodzi z pokoju, a ja mam ochotę wyć. Nie potrafię jednak nic zrobić, mogę tylko patrzeć w stronę drzwi i liczyć na to, że ktoś tu wpadnie zaniepokojony moim wcześniejszym krzykiem. Nic takiego nie następuje, po mojej twarzy spływają łzy, a powieki stają się coraz cięższe.
    Prawie wpadam w ramiona otchłani, kiedy ktoś mocno szarpie mnie za ramiona, co czuję z całą pewnością. Czyżby to, co wstrzyknął mi Alan, przestawało już działać? O ile naprawdę wracała mi świadomość.
- Phoebe? Phoebe, proszę, ocknij się! - Jak przez mgłę rozpoznaję głos Irmy. - Błagam, powiedz coś! Gdzie jest ten cholerny lekarz?! - drze się, a ja powoli unoszę powieki, dostrzegam jeszcze jedna postać w pokoju pełnym jasności. Pielęgniarka. Ta sama, choć starsza niż zapamiętałam w swoim wspomnieniu. - Mamo, zawołaj, doktora McMilana, prędko!
   To dlatego wydała mi się podobna. Więc są rodziną. Mam nadzieję, że taką, która nie dzieli ze mną tych samych problemów.
     Kobieta wybiega, a Irma dotyka mojej twarzy.
- Boże, jesteś taka blada! Co się tu stało? Jak przyszłam spod prysznica, było tu ciemno jak w grobie, a kiedy zaświeciłam, ty leżałaś jak martwa. Co się stało?
    Jak można powiedzieć ot tak wyznać, że właśnie jedna z najbliższych osób nie tylko wywróciła świat do góry nogami, ale też zaczęła go niszczyć, bez wdawania się w szczegóły? Jak można to uczynić, kiedy ciało wydaje się być zupełnie obce, a umysł przypomina poturbowany w wypadku silnik? Jak zrobić cokolwiek, kiedy chce się tylko płakać?
    Nikt nie udziela mi odpowiedzi na te zatruwające mnie w tej chwili pytania, nikt nie dostrzega ich, patrząc mi w oczy, a robią to cztery oczy. Irma, jej mama, Evan w białym kilcie biorący się za sprawdzanie mojego stanu oraz agentka Moss, która najwidoczniej została oddelegowana przez FBI do pilnowania mnie po porannych wydarzeniach.
    Na jej widok coś się we mnie budzi. To złość. Jestem wściekła, bo agentka jest tu teraz, a nie było jej pod moimi drzwiami, kiedy mój ojczym - człowiek, któremu przecież w pewnym stopniu ufałam - próbował mnie skrzywdzić.
- Ty… - udaje mi się wysyczałem, zanim dopada mnie podejrzany kaszel.
  McMilan pomaga mi się lepiej ułożyć, przykłada mi do ust maskę. Patrzę na niego zdziwioną, przecież nie zaczęłam się dusić. O co mu chodzi?
- Proszę, niech panie stąd wyjdą, jedynie siostra niech zostanie.
   Widzę, jakim spojrzeniem obdarza mnie Irma. Może nie podoba mi się jej wścibstwo, nie zmienia to faktu, że się o mnie martwi, czego nie po każdym nieznajomym można się spodziewać. Jej mama kładzie jej dłoń na ramieniu, co ta dobrze odczytuje. Posyła mi blady uśmiech, po czym wychodzi.
    Moss nie idzie w jej ślady, zamiast tego podchodzi bliżej mojego łóżka z założonymi rękami. Lekarz posyła jej nieprzyjemne spojrzenie.
- Kazałem pani wyjść - zauważa dość ostro.
- Może i tak, ale muszę tu zostać, taka jest procedura.
    Evan wzdycha przeciągle, po czym skupia się na mnie, w dalszym stopniu kierując słowa do agentki:
- Wiem, kim pani jest, wiem, jak wygląda procedura, ale chcę by pani wyszła, inaczej wezwę tu ochronę.
    Teraz to Moss prycha.
- Chyba mnie pan nie zrozumiał…
- Nie, to pani nie zrozumiała. - Medyk nie ma do niej za grosze cierpliwości. Jakoś mu się nie dziwię. - Proszę stąd wyjść i mi teraz nie przeszkadzać. Przecież musi pani poinformować przełożonych o tym, co się tutaj stało - zauważa.
- A niby co takiego się stało? Zasłabła i tyle.
    Nie wydaje mi się, żeby federalni przechodzili jakikolwiek kurs medycyny, co więc agentka może wiedzieć (chyba że da radę czerpać wiedzę z Dr House’a) w zakresie, który na pewno nie jest obcy doktorowi? Nie za wiele.
    Evan ma chyba o niej podobne zdanie, bo piorunuje ją wzrokiem i tłumaczy głosem pełnym jadu:
- Gdyby zgodnie z protokołem ochrony świadków pilnowałaby pani tego pokoju jak należy, może właśnie nie mielibyśmy tu do czynienia z próbą zabójstwa.
    Próba zabójstwa. Te słowa dźwięczą mi w głowie, kiedy po raz kolejny zapadam się w ciemną otchłań. Tym razem nikt nie jest w stanie mnie przywołać.
    Czyżby taki miał być mój koniec?

1 komentarz:

  1. Zacznę może od tego, że nie podoba mi się to jak tytułujesz rozdziały;( Znaczy to samego tytułu nie mam żadnego 'ale', ale nie podoba mi się to, że zawierają takie spoilery. Chociażby tutaj- od razu wiemy, że coś się będzie działo. Jesteśmy przygotowani na rewelacje, chociaż nie wiemy dokładnie na jakie. A ja wolałabym nie być przygotowana na nic ;-) Takie drobne przemyślenia mnie naszły.

    Jeśli chodzi o rozdział, to nie sądziłam, że Alan okaże się zdrajcą. Myślałam, że za jego niedogadywaniem się z Phoebe nic nie stoi. Po prostu nie nadają na tych samych falach i tyle. A t proszę, taka niespodzianka... Zastanawiam się tylo, po co udawał przez tyle lat? Po co związał się z matką Phoebe? Po co to wszystko?
    Pytań mam sporo ;D wobec tego czekam na kolejny rozdział i pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własną odpowiedzialność!